Nikt nie zaprzeczy, że w ciągu ostatniego stulecia medycyna nie tyle stale kroczyła do przodu, co sadziła wielkimi susami, przeganiając najśmielsze wyobrażenia fantastów z początków XX wieku. Od tego czasu prawie całkowicie zwalczyliśmy kilka groźnych mikrobów, a inne umiemy unieszkodliwiać na tyle, że śmiertelność w wywołanych przez nie chorobach spadła z blisko stu do kilkunastu czy kilku procent; potrafimy też załatać bijące serce, wymienić niepracującą nerkę czy płuco, dostarczyć organizmowi brakującej, a niezbędnej do życia, substancji, a nawet odpowiednią kombinacją leków zabić komórki rakowe. To my – jako ludzkość. *Ale my jako indywidualni ludzie jakże często jesteśmy rozczarowani i sfrustrowani tym, co oferują nam – albo czego nie oferują – lekarze i szpitale… * I to właśnie dla nas przeznaczona jest medyczna seria „Znaku”, w przystępny sposób informująca nas o osiągnięciach i realnych możliwościach współczesnej medycyny, a równocześnie trochę tę medycynę „odczarowująca” poprzez ukazanie jej
oczami tych stojących po drugiej stronie magicznej bariery – drzwi z napisem „wejście tylko dla personelu”.
Oznaki życia Kena Hillmana to jedna z najlepszych książek z tej serii, a zaryzykowałabym twierdzenie, że również z całego zasobu wydanych u nas publikacji popularnonaukowych o tematyce medycznej. Jej autor, australijski specjalista intensywnej terapii, który doświadczenia zawodowe zdobywał również w Wielkiej Brytanii, zaryzykował zapoznanie czytelnika z obszarem medycyny, o którym wolałoby się nic nie wiedzieć. Ale, niestety, wiedzieć trzeba, bo mało komu uda się przejść przez życie, nie usłyszawszy ani razu komunikatu, że ktoś bliski czy znajomy „jest na OIOM-ie”. Ten tajemniczy skrót oznacza oddział intensywnej opieki medycznej, albo intensywnej terapii, innymi słowy taki, gdzie trafiają pacjenci, z których chorobą nie można sobie poradzić na „normalnym” oddziale: ofiary wypadków, powikłań pooperacyjnych, ciężkich zakażeń, udarów, zawałów itd. Niektórzy z nich opuszczą ten oddział na własnych nogach, ale znacznie więcej będzie takich, którzy już nigdy nie powrócą do stanu sprzed choroby albo w
ogóle nie wrócą do domu… Dla rodziny chorego OIOM to miejsce niezwykle traumatycznych przeżyć, to nie ulega wątpliwości; ale czy zastanawialiśmy się kiedyś, czego doświadcza zatrudniony tam personel, zmuszony dzień w dzień, ba, kilkadziesiąt razy dziennie podejmować decyzje, od których może zależeć, czy chwiejna egzystencja pacjenta przesunie się w stronę życia, czy śmierci? O tym właśnie – przede wszystkim – chce nas poinformować prof. Hillman, i nie jest to żaden sztywny wykład, tylko zbiór przejmujących opowieści z własnej praktyki autora, wsparty garstką teoretycznej wiedzy o historii intensywnej terapii i pewnych zawiłościach działania ludzkiego organizmu. Trudno się to czyta – wcale nie ze względu na specjalistyczną terminologię, bo tej autor stara się unikać, a tam, gdzie to jest niemożliwe, dawać zrozumiałe objaśnienia, tylko z racji ogromnego ładunku emocjonalnego, nasycającego każdą przytaczaną historię. Trudno, ale naprawdę warto, bo dzięki temu można spojrzeć na lekarzy jeśli nie z sympatią i
współczuciem, to chociaż ze zrozumieniem, a na chorobę i śmierć z pewną dozą realizmu. Hillman nie udaje wszystkowiedzącego i nie przedstawia gotowej recepty na rozwiązanie wszelkich problemów wiążących się z pracą w tej specjalności – zwłaszcza takich, gdzie podejmowanie decyzji musi się ocierać o kwestie etyki i moralności. Ale stara się poruszyć wiele kwestii drażliwych, kontrowersyjnych: kiedy należy zaprzestać uporczywych prób podtrzymywania czynności życiowych i kto powinien mieć w tym przypadku decydujący głos? Czy nawet zamożne społeczeństwa stać na ratowanie za wszelką cenę ofiar nałogów, które i tak po wyjściu ze szpitala powrócą do dawnego trybu życia? Czy osoba śmiertelnie chora musi żegnać się z życiem na szpitalnym łóżku, obłożona aparaturą, w otoczeniu zmieniających się nieustannie obcych ludzi, czy może spokojnie odchodzić we własnym domu, patrząc na oswojone sprzęty i bliskie twarze? Czy mamy prawo oczekiwać od lekarza, że po trzydziestu paru czy czterdziestu latach pracy zawodowej będzie
równie sprawny manualnie i równie wytrzymały psychicznie, jak podczas specjalizacji?
Książka jest świetnie napisana i praktycznie perfekcyjnie przetłumaczona; gdyby „chirurgię sercową” [s.89] zastąpiła „chirurgia serca”, do ideału nie brakowałoby już nic, no, może tylko twardej oprawy, dzięki której byłaby odporniejsza na skutki wielokrotnego czytania (do mojego egzemplarza za chwilę zrobi się kolejka, a ja z przyjemnością udostępnię go krewnym i znajomym podzielającym moje zainteresowania). Ale i bez tego zasługuje na maksymalną ocenę.