Uważający siebie za najwybitniejszego z żyjących polskich pisarzy Janusz Rudnicki nie jest bezczelnym debiutantem.Świadczy o tym chociażby ponowne wydanie Męki kartoflanej. Dla porządku dodam, że oprócz tytułowego utworu w tomie znalazły się opowiadania („Można żyć”, „Ushi nie żyje”, „Odwiedziny”) oraz rozprawy krytycznoliterackie („Schulz ’92”, „O tym, jak czytałem dzienniki Dąbrowskiej i Nałkowskiej”) które, z pewnością ucieszą nie tylko obeznanych z twórczością urodzonego w Kędzierzynie-Koźle pisarza, lecz również tych czytelników, którzy z jego tekstami spotykają się po raz pierwszy. Porządek, porządkiem, formy wypowiedzi literackich, formami, i chociaż nikt nie powie, że autor * Mojego Wehrmachtu* uprawia literaturę faktu, to większość z pewnością uzna, że mamy tu do czynienia z faktem literatury.
Rudnicki prowokuje, a przy okazji zaprzecza rozpowszechnionemu wśród osób piszących przekonaniu, że studia filologiczne w uprawianiu prozy są nie przydatne. Tym bowiem, na co zwróciłem przede wszystkim uwagę, wyruszając wraz z bohaterem tytułowej epopei na ziemi niemieckiej po mąkę kartoflaną, jest przede wszystkim śmiały język, łączący wulgarność z wyrafinowaniem, kolokwializm z literacką erudycją, bogactwo polszczyzny, z kanciastą składnią niemczyzny, dając niekiedy nokautujący efekt komiczny, iż trudno czytając, nie robić sobie przerw na śmiech. Mamy tu bowiem do czynienia z iście naruszającą dobre obyczaje eksplozją sztubackiego poczucia humoru, kursującą wyraźnie po bandzie zgranych do bólu stereotypów polsko-polskich i polsko-niemieckich animozji, katolickich dogmatów, patriotycznych manifestacji oraz gęsto rozsianych w historii wątków martylologicznych, gdzie Oświęcim zostaje nazwany polskim Hollywoodem, a narrator opowiadania wikła się w nieostatnią na terenie RP awanturę o krzyż.
Czyżbyśmy mieli do czynienia z cudownie odnalezionym potomkiem Gombrowicza , który zamiast wyprawy przez Atlantyk, decyduje się na szalony rejs po Odrze? Czy kogoś jeszcze straszą białe skarpetki, wyruszających na saksy swojaków? Nie do mnie to pytania, chociaż parokrotnie łapałem się na tym, iż opisywana przed już kilkudziesięcioma latami rzeczywistość, ciągle straszy podobnymi upiorami, a co za tym idzie Rudnicki pomimo tego, że zgolił pielęgnowany w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia wąsik, nadal jest aktualny. Jednak nie przesadzałbym z doszukiwaniem się większej otchłani w utworach składających się na Mękę kartoflaną, dlatego pozostanę wierny pierwszemu skojarzeniu, które nasunęło mi się po przeczytaniu autorskiej przedmowy, przypominając mi zabawną, aczkolwiek miejscami grubiańską amerykańską komedię „O dwóch takich, co wyszli na miasto”. (Stąd tytuł mojego recenzenckiego wypracowania).