- „Białym z kręgów portowych i kapitanom statków znany był jako Jim – po prostu. Prócz imienia miał oczywiście nazwisko, dokładał jednak wszelkich starań, żeby go nigdy nie wymieniano. Jego incognito, dziurawe jak durszlak, skrywać miało nie osobowość, lecz pewien fakt. Ilekroć pryskało pod naporem tego faktu, opuszczał nagle port, w którym akurat przebywał, i wyruszał do następnego – zazwyczaj dalej na wschód”.
- Fabuła czwartej powieści Josepha Conrada, Lorda Jima, jest – jak mniemam – dobrze znana wszystkim czytelnikom, którzy w szkole średniej skrupulatnie „przerabiali” kolejne zadawane lektury. Tym, którzy jednak do nakazanych tytułów nie mieli zwyczaju zaglądać, jak również osobom, które dzisiaj niewiele z tamtych czasów pamiętają, a w szczególności wszystkim, którzy przypominają sobie jedynie, że Lord Jim niemiłosiernie się dłużył, nużył i irytował, skutecznie zniechęcając do sięgania po inne dzieła Conrada w kolejnych latach, warto krótko tę historię przedstawić. Jim jest młodym brytyjskim marynarzem-romantykiem, który zamierza spędzić życie na morzu nie tyle po to, by zarabiać na chleb, lecz by móc przetestować swoje – jak mu się wydaje – ponadprzeciętne męstwo. Od najmłodszych lat oddawał się z rozkoszą „swobodnemu awanturnictwu wyobraźni” oraz marzeniom o heroicznych czynach. Szybko jednak – za sprawą tragedii „Patny” – dochodzi do brutalnej konfrontacji jego charakteru z rzeczywistością, która zdecydowanie odbiega od jego młodzieńczych rojeń o bezwarunkowej odwadze i honorze. Przez kolejne lata Jim zmaga się ze swoim „brudnym czynem”. Nie tyle próbuje o nim zapomnieć, bo wie, że jest to niemożliwe, co raczej stara się udowodnić sobie i innym, że tchórzliwa ucieczka z tonącej „Patny” była chwilowym zaćmieniem umysłu, niezrozumiałym przede wszystkim dla niego samego występkiem, szalonym odruchem, czymś, co mogło się przydarzyć każdemu, tylko nie jemu.
- „Nie wytrzymałem i wszystko mi jedno, kto się o tym dowie. Niech każdy sam coś takiego przeżyje, zanim mnie oceni. Niech to przeżyje i spisze się lepiej niż ja – niczego więcej nie chcę. […] Co by pan zrobił na moim miejscu? Jest pan pewny siebie, prawda? Co by pan zrobił, gdyby pan poczuł teraz, w tej minucie, że dom odrobinkę się zatrząsł, a razem z nim pański fotel? Skoczyłby pan!”.
- Przełożony przez Anielę Zagórską Lord Jim czytany przeze mnie w liceum był prawdziwą męką. Wydawało mi się, że książka ma kilka tysięcy stron, a problemy w niej poruszane są bardziej wydumane i przegadane do granic możliwości niż rzeczywiste i naprawdę istotne. Nie dziwią więc opinie pisane przez internautów, którzy po dziś dzień krzywią się z niesmakiem i komentują: „W książce treści jest niewiele. Jest wiele innych czytadeł, z których można wyciągnąć o wiele więcej. A czyta się ją tragicznie choćby tylko ze względu na przewlekłe opisy. Kilka stron rozwlekania się na temat np. pogody można by było zamknąć w jednym zdaniu. Ale cóż, autor chyba postawił na ilość, a nie na jakość”. Albo też: „Zdecydowanie nudna i senna. Jej akcję można opisać jednym zdaniem (no, może trzema). Na treść książki składają się głównie uczucia Jima, głównego bohatera, a nie jest to dla mnie zbyt ciekawe”. Odpowiedzialne za taki stan rzeczy (i tego rodzaju oceny) są dwa czynniki. Po pierwsze, daleki od oryginału i kulejący stylistycznie przekład Zagórskiej, który od angielskiego Lorda Jima różni naprawdę sporo (Kłobukowski pisze o specyficznie kulfonowatej polszczyźnie i licznych inwencjach Zagórskiej oraz spustoszeniach dokonanych przez „huragan Aniela”). Po drugie, karygodne i zgoła niemoralne jest wmuszanie tej wspaniałej powieści w kilkunastoletnich młodzieńców, którzy niewiele z niej potrafią zrozumieć. I nie chodzi o to, że licealiści nie potrafią czytać ze zrozumieniem, ale o to, że rozpisana na czterysta gęstych, esencjonalnych stronic, stylistycznie doskonała (dzięki nowemu, „współczesnemu”, wreszcie kongenialnemu przekładowi dokonanemu przez Michała Kłobukowskiego) i precyzyjnie skonstruowana opowieść o honorze i odwadze, dojmującej samotności i wstydzie, winie i potrzebie odkupienia jawi się sporej części młodzieży jako nużące, rozwlekłe bajania faceta, który tak właściwie to jest idiotą. Nie dość, że skończony idealista i romantyk, nie dość, że zrobił coś, co zrobiłby każdy w podobnej sytuacji (tj. uciekł, by zachować życie), to jeszcze teraz – kiedy dawno jest „po wszystkim” – nie potrafi o tym zapomnieć, prowadzi niekończące się monologi i rozmowy na ten temat, a do tego próbuje tę plamę ze swojego honoru zmyć. Dla większości licealistów Jim nawet jeśli jest bohaterem to raczej małostkowym i żałosnym. A „honor” nawet jeśli jest istotny, to rozumiany jest wtedy nieco inaczej niż w powieści Conrada (najczęściej chodzi o obronę ukochanej i oddawanie ciosu tym, którzy nas uderzą).
- „To niesamowite, że idziemy przez życie z przymkniętymi oczami, z woskiem w uszach, z uśpionym umysłem. Może to i lepiej; niewykluczone zresztą, że właśnie dzięki temu przytępieniu dla nieprzeliczonej większości ludzi życie jest takie znośne czy wręcz miłe. Tak czy owak, tylko nieliczni z nas nigdy nie zaznali choć jednej z owych rzadkich chwil przebudzenia, kiedy widzimy, słyszymy, rozumiemy tyle rzeczy naraz, po prostu wszystko, w mgnieniu oka, zanim z powrotem pogrążymy się w błogiej senności”.
- Lord Jim przeczytany powtórnie, już kilka dobrych lat po liceum, jest już zupełnie innym utworem. Nie jest szkolną lekturą czytaną pod dyktando pastwiącej się nad pokornymi czytelnikami polonistki, ale arcydziełem jak się zowie. Wielka jest tutaj oczywiście zasługa Kłobukowskiego, ale – uwzględniając jego ironiczne, złośliwe, a przede wszystkim błyskotliwe uwagi z posłowia kierowane w stronę poprzedniego przekładu – jeszcze większa dojrzałości czytelnika. Nie chodzi mi w tym miejscu o pochwałę własnej świadomości jako czytelnika literatury, co o stwierdzenie banalnego faktu. Lord Jim z całą pewnością nie jest awanturniczą powieścią przygodową ani lekturą dla pryszczatych nastolatków, którym w głowie głównie piękne dziewczyny w klasie i, ewentualnie, przygotowania do matury. Jest za to doskonałą propozycją dla czytelnika dojrzałego, rozumiejącego więcej z otaczającego świata, rozmyślającego często nad pojęciami z gruntu abstrakcyjnymi (honor, męstwo, wierność własnym przekonaniom, itd.), a przecież z wiekiem coraz istotniejszymi. Pięknie pisze o tym w swoim doskonałym posłowiu tłumacz: „Z każdą kolejną lekturą powieść stawała się zrozumialsza: w pewnym wieku nawet najwięksi szczęściarze mają już przecież za sobą (a zwłaszcza w sobie) po kilka mniej lub bardziej nieudanych rejsów. W tym sensie Jim to jedermann – któż z nas bowiem (nawet jeśli nigdy nie skakał z „Patny” ani nie strzelał z „Aurory”) nie czuje przynajmniej chwilami, że jest zaledwie agentem portowego zaopatrzeniowca i tylko z daleka dobiega go szum wymarzonych mórz, po których nie będzie żeglował, bo się najzwyczajniej w świecie […] nie nadaje. Ha, cóż: im dalej w los, tym więcej drzazg. Tym więcej zadr i zdrad”.
- Arcydzieło literatury, arcydzieło przekładu. Zbrodnią jest przyznawanie takim pozycjom „gwiazdek”, ale przestępstwem jeszcze większym jest przyznanie ich zaledwie dziesięciu.
- „I na tym rzecz się kończy. Jim odchodzi, skryty za chmurą, człowiek o nieprzeniknionym sercu, zapomniany, pod brzemieniem winy, niezmiernie romantyczny”.