Tiziano Terzani napisał, że dziennikarzem został tylko dlatego, że nie miał żadnych osiągnięć (poza rozśmieszaniem kolegów) w biegach przełajowych. Pewnego dnia, gdy jak zwykle dotarł na metę nie niepokojony choćby kurtuazyjnymi oklaskami rozchodzącej się publiczności, pewien życzliwy człowiek poradził mu, że skoro nie umie biegać, to może biegi zacząć opisywać. Terzani skwapliwie skorzystał z tej rady zostając sprawozdawcą sportowym. Dziennikarska kariera rozwijała się o wiele bardziej dynamicznie niż postępy na bieżni, toteż niebawem mógł się szczycić posadą korespondenta „Der Spiegla” i pisywać dla włoskich gazet, m.in. „La Repubblica” i „Corriere della Sera”. Nie zajmował się już sportem - związawszy swoje losy z Azją całkowicie poświęcił się poszukiwaniu „innego”, tego, czego jeszcze nie znał. Kontynent ten przez ponad dwadzieścia pięć lat był celem jego wypraw, zaś ich zwieńczeniem jest dziesięć pozycji książkowych, setki reportaży i miano jednego z najwybitniejszych włoskich dziennikarzy. Nakładem
oficyny W.A.B. do księgarni trafiła kompilacja tekstów z lat 1965-1997, zebrana pod wspólnym tytułem W Azji.
Niektóre artykuły pisane były na gorąco, pod presją chwili, inne są kroniką lub próbą nakreślenia portretu – kraju, ludzi, sytuacji. Pierwszy z rozdziałów wyłamuje się z tej konwencji, stanowi bowiem zbiór listów do żony, jakie Terzani napisał podczas swojego pierwszego pobytu w Japonii. Wyraźnie tu widać, jak olbrzymie wrażenie zrobiła na nim Azja: z zachwytem chłonął Tokio, będąc oczarowanym wszystkim, co obce. Krok po kroku poznawał niesamowity świat, w którym wezwani do konającego dziecka sanitariusze przepraszają rodzinę, że kazali na siebie czekać, zaś rodzice proszą ich o wybaczenie, że ci fatygowali się nadaremno. Wróciwszy z tej pierwszej wyprawy, autor wiedział już, że jego życie nierozerwalnie związane będzie z Azją – odbywszy podróż do Hongkongu, Singapuru i Delhi studiował sinologię na Uniwersytecie Columbia, zaś w 1972 roku został korespondentem w Wietnamie, gdzie prowadził dziennik, którego fragmenty znajdziemy w tym zbiorze. Autor podzielił się z czytelnikami bardzo intrygującą refleksją
twierdząc, że wojna jest rzeczą smutną, ale jeszcze smutniejszy jest fakt, iż człowiek się przyzwyczaja. Pierwszy trup nim wstrząsnął, resztę – ku swej rozpaczy – traktował już jako rzeczy, o których trzeba z dziennikarskiego obowiązku napisać.
W Azji Terzaniego przenikają się dwa światy: dobrobytu, który przybrał iście karykaturalną formę, oraz niewyobrażalnej wprost nędzy i koszmaru. Sajgon jest spowitym smrodem gnijących śmieci miastem tymczasowym, prowizorycznym, trawionym absurdalną, masochistyczną nadzieją na to, że może kiedyś będzie jeszcze dobrze. Nadzieją, którą niweczą kolejne fale oszalałych ze strachu ludzi uciekających przed partyzantami Vietcongu. Plaże Bangkoku zapełniane są przez rozkładające się ciała tych, którzy usiłowali uniknąć indochińskiego koszmaru, a najtrafniejszą radą, jaką autor usłyszał na granicy okazało się zdanie „Podążaj za smrodem trupów, a trafisz do Kambodży”. Reportaż z tego buszu zamienionego w cmentarz jest jednym z najbardziej poruszających i na długo zapada w pamięć refleksja autora, iż do umarłych można się szybko przyzwyczaić, do umierających – nie. Na ławce w ranguńskim parku ktoś zostawił mu kartkę z napisem „Jesteśmy masakrowani. Błagam, niech pan poinformuje Narody Zjednoczone”. Niestety, ONZ nic
nie miała jednak wówczas do powiedzenia, zresztą, jak się przekonywaliśmy podczas kolejnych - również i tych niedawnych - rzezi, to nie jest zbyt rozmowna organizacja. Podczas dwutygodniowego pobytu w Karaczi autor obserwował, jak to miasto strachu trawione jest wewnętrznymi waśniami nakręcającymi spiralę przemocy, zaś w Peszawarze przyglądał się „uniwersytetowi”, gdzie edukowani są terroryści, w murach błota szykujący się do świętej wojny.
W Kaszmirze był świadkiem, jak mieszkańcy wpadają pomiędzy żarna dwóch terrorów – mudżahedinów, którzy przybyli ich „wyzwalać” oraz hindusów, którzy poczuli przemożną potrzebę, by ich przed tym „wyzwalaniem” bronić. Działania tych „dobroczyńców” sprawiły, że Raj, jakim był Kaszmir, stał się na zawsze utraconym. Duże wrażenie zrobił na mnie również opis sytuacji w Sri Lance, wyspie obłędu, krainie krwi i łez, w której ludzie na tyle przyzwyczaili się do strachu, zamachów i rozrywanych ciał, że nikogo już nie dziwią oddziały złożone z dziewczynek z warkoczykami, dzierżących w małych rączkach maczety i karabiny. Korea Północna stanowiła dla Terzaniego spełniony koszmar, sen o orwellowskim społeczeństwie totalitarnym, gdzie dzieci nie chodzą, a maszerują do szkoły, a ludzie nie pracują, a walczą o wzrost produkcji. Państwo to było (i nadal jest) reglamentowanym Edenem, nad którym czuwa nowy Bóg rozdzielający pomiędzy zadowolony lud szczęście, dobrobyt i powszechną radość, piorąc mózgi od najwcześniejszych lat.
Artykuł o Korei zachwycił tamtejszych bonzów, którzy nazwali Terzaniego „dziennikarzem idealnym”. Niestety, kiedy ktoś wreszcie wyjaśnił włodarzom znaczenie słowa „ironia”, czym prędzej wygnano autora z Raju nie przyznając wizy.
Jak wspomniałem, w jego książce ujrzymy również inny świat, zachłystujący się kolejną falą prosperity. Przestając zajmować się Azją ubogą, Azją rewolucji i niepowodzeń, skierował on wzrok ku Azji bogatej, Azji sukcesu i nowoczesności. W czterdziestą rocznicę zrzucenia bomby atomowej na Hiroszimę odwiedził to miasto, w którym słowo „pokój” tak często powraca, że nikt, z mieszkańcami na czele, nie ma ochoty już o nim słuchać. Pragną dyskutować o zanieczyszczeniach, wypadkach drogowych, o problemach dnia powszedniego, a nie wiecznie rozdrapywać rany. Obleczony pustosłowiem pokój stał się towarem na sprzedaż, a Hiroszima – makabryczną reklamą wojny. Dawne miasto zniknęło zutylizowane nie tyle przez Little Boya, ale przede wszystkim przez postęp. Do Tokio Terzani przybył, by zrozumieć ludzi, rychło jednak zorientował się, że droga do japońskich serc wiedzie przez wszędobylskie maszyny (głównie niepotrzebne gadżety). Większość mieszkańców nie ma tam centralnego ogrzewania, ale za to sedesy wyposażone są w
podgrzewane deski, zaś brak kanałów ściekowych Japończycy rekompensują sobie kupnem coraz lepszych telewizorów. Kraj Kwitnącej Wiśni wydawał mu się sterylnym państwem identycznych ludzi wykonanych z jednej sztancy, w którym kryzys tożsamości splata się z pogardą dla gai jinów i panicznym poszukiwaniu remedium na swoje kompleksy. Japończycy byli dlań niczym drzewka bonsai, formowani, przycinani, rosnący zgodnie z oczekiwaniami, wtłoczeni do systemu szkolnictwa stanowiącego system fabryk wypluwający standaryzowane, seryjne produkty. Konformizm jest tu cnotą, a człowiek jedynie pracą, którą wykonuje.
W Azji zawiera również opowieści i wielkich, przełomowych wydarzeniach oraz o niebanalnych postaciach. Terzani opowiada o stanie, w którym Chiny znalazły się po śmierci Mao, zaś jako jedyny z dziennikarzy zachodnich oglądał on decydujący zwrot w historii tego kraju, gdy kierownictwo partii, przedstawiane wówczas jako czterogłowy smok, poszło w odstawkę. Z niebanalnym dziennikarskim wyczuciem oddał on niesamowity nastrój, gdy tysiące ludzi, w milczeniu i trwodze oczekiwali na nieuniknioną wiadomość o śmierci cesarza Hirohito. Wiadomość oznaczającą kres pewnego rozdziału i obawę przed tym nowym, pełnym znaków zapytania. Pięknie opisał kraj pogrążony w żałobie, kiedy to w telewizji zaczęto nieprzerwanie puszczać wspomnienia i filmy o cesarzu, jednak, wybornie unikając patosu zauważa, że wypożyczalnie kaset wideo przeżyły istne oblężenie młodzieży, pragnącej jakoś tę żałobę przetrwać. Gdy tylko autor dostał się do Pekinu tuż po masakrze na Placu Tiananmen, ukazał Chiny po tej tragedii, ogarnięte krzykami,
płaczem, nieszczęściem i przerażeniem, eskalowanym przez polowanie na dysydentów. O ile, jak zauważył, 4 czerwca gąsienice czołgów zmiażdżyły ciała, niedługo później gąsienice propagandy zaczęły rozjeżdżać umysły. Terzani usiłował również odnaleźć tych, którzy znali Richarda Sorgego, „Jamesa Bonda socjalizmu”, opisał losy Kima Dae Junga, żarliwego przeciwnika południowokoreańskiego reżimu, przybliżył historię Denga Xiaopinga, a także Giovanniego Alberto Agnellego, z którym wywiad możemy przeczytać na kartach tej książki. W Tybecie spotkał się z Dalajlamą, zaś w Kalkucie – z Matką Teresą, chodząc za nią krok w krok, by odnaleźć ludzką wielkość.
W Wietnamie Terzani pragnął zrozumieć rewolucję, w Chinach – socjalizm. W Japonii szukał nowoczesności, w Tajlandii natomiast pragnął odpocząć od dwudziestoletniego szukania, a do Indii przybył, by poczuć się częścią wielkiej historii, wobec której nie sposób zachować obojętność. Podczas tych wszystkich pasjonujących wypraw zwiedził kraje stale mamione ideami zjednoczenia, niespełnionymi obietnicami, miotane od kryzysu do kryzysu. Kraje wiecznie na skraju przełomu, pełne sprzeczności i dychotomii. Wreszcie kraje, w których powszechny jest drenaż pamięci i tożsamości, a totalitarni włodarze czynią wszystko, by uczynić ze społeczeństwa bezwolne maszyny, żyjące w zawieszeniu, w którym pogoń za jutrem unicestwia myślenie o dniu wczorajszym.
Historia czasów o których pisał, to fronty niepotrzebnych wojen, mogiły ofiar rzezi, upadlające więzienia i szklane klosze wystawnych pałaców. To pola śmierci, na których masowo mordowało się podrzynając gardło liśćmi palmowymi, czy szlachtowało kilofami, by zaoszczędzić na amunicji. Jako świadek, starał się być oczami, uszami, powonieniem i sercem czytelników. Wyczulony na szczegół twierdził, że należy jak najwierniej oddać detale, bowiem mozaika historii, którą skonstruuje się na podstawie tych okruchów, będzie musiała być jak najbliższa prawdzie. Terzani krążył po świecie i ścigał małe prawdy, był z pokolenia ludzi odchodzących już w niebyt wraz z gwałtownym wzrostem popytu na informacje podane szybko, agresywnie, jak najkrócej. Informacja staje się obecnie coraz bardziej syntetyczna, migawkowa, ignorująca szczegół, przeto warte uwagi jest każde dzieło mieszczące się w starym, niejako archaicznym już nurcie dziennikarstwa. Dziennikarstwa, w którym istotą jest zbliżenie się do tego symbolicznego
„innego”, by choćby spróbować go zrozumieć, a nie tylko błysnąć w oczy fleszem, skreślić kilka linijek tekstu, wyrobić dniówkę i pognać ku kolejnemu „wyzwaniu”. Terzani nie dość, że przez te wszystkie lata próbował wniknąć w kultury pozostające w sferze jego zainteresowań, to jeszcze opisywał je w sposób frapujący i niebanalny. Uprawiał dziennikarstwo antropocentryczne - to człowiek był w centrum jego zainteresowań, niezależnie od tego, czy był to ten, który, gdy bomba uderzy w jego dom, posypuje głowę popiołem i zastanawia się, cóż złego uczynił w poprzednim życiu, czy ten, który każe żywcem zamurować swoich podwładnych w fundamentach pałacu, bo akurat ubzdurał sobie, że przyniesie mu to szczęście i dobrobyt. Jestem zatem pewien, że zbiór W Azji na pewno zajmie poczesne miejsce w biblioteczce nie tylko wielbicieli dzieł podróżniczych czy reportaży, ale i każdego, kto – jakby to banalnie nie zabrzmiało - chciałby poznać kilka ważkich prawd o bliźnim.