Być Polką w Korei - z Anną Sawińską rozmawia Katarzyna Zielińska
Koreanki skupiają się na tym, co pomoże im znaleźć męża – na wyglądzie. 75% Koreanek przechodzi operacje plastyczne – robią sobie „zachodnie” oczy, usta, biust. Rodzice fundują operacje plastyczne nosa piętnastolatkom na urodziny. Kobiety ważą zwykle jakieś 50 kilogramów, jedzą śladowe ilości pożywienia, wyglądają jak dzieci. Chyba przez to też mają ogromne problemy z zajściem w ciążę. Wiele par musi uciekać się do in vitro.
Katarzyna Zielińska: „Koreańczycy traktują rodzinę jako świętość. I nikomu nie przeszkadza, że 80% mężów regularnie zdradza swoje żony z profesjonalnymi prostytutkami”. To cytat z Pani bloga. Nie boi się Pani o męża?
Anna Sawińska: Z moim koreańskim mężem odbyliśmy wiele dyskusji na ten i podobne tematy. Zajęło mi trochę czasu i cierpliwości, żeby uzmysłowić Woo Youngowi, że w koreańskiej kulturze są dla mnie rzeczy absolutnie nie do przyjęcia.
Z podobnych spostrzeżeń i refleksji pisanych z perspektywy Polki mieszkającej od 10 lat w Korei, wyłania się obraz tak odstręczający, że trudno mi sobie wyobrazić życie w tym kraju.
Ale mnie się podoba w Korei! A bloga piszę głównie, gdy coś mnie zdziwi czy zbulwersuje. Pewnie dlatego wyłania się z niego obraz mało dla Korei korzystny.
A co się Pani tu podoba?
To, że wszystko tu tak sprawnie funkcjonuje – nie lubię marnowania czasu, jestem zdyscyplinowana, zorganizowana, dlatego to mi bardzo odpowiada. Poziom usług w Korei jest na niesamowicie wysokim poziomie. Wszystko można tutaj kupić i załatwić w Internecie – nawet większość spraw urzędowych. Nie zdarzyło mi się chyba w Korei stać w kolejce dłużej niż 5-10 minut. Każdą sprawę można szybko zorganizować, nie trzeba nigdzie chodzić – np. ubrania z pralni są dostarczane do domu bez dodatkowej opłaty. To pozwala mi na sporą oszczędność czasu, który przeznaczyć mogę na rozwój swoich zainteresowań, co jest dla mnie bardzo ważne. Poza tym uwielbiam saunę, a tutaj jest ich mnóstwo.
Co jeszcze?
Korea jest bardzo bezpiecznym krajem. Na co dzień nie zdarza mi się myśleć o otwartym plecaku czy torebce, o tym, żeby telefon schować głęboko do kieszeni. Nie boję się chodzić po ulicach późną nocą. Zdarzyło mi się, że zgubiłam portfel. Wrócił on do mnie z nietkniętą zawartością następnego dnia.
Jednak pod względem kulturowym Korea wydaje się krajem tak odległym od naszych norm, że pod tym względem musi być Pani ciężko.
Oczywiście jest mi czasem bardzo trudno. Problemem jest brak bliskich osób. Ludzie, których tutaj poznaję, przylatują do Korei przeważnie na krótki czas. Stąd ich priorytety, sposób, w jaki podchodzą do swojego pobytu na obczyźnie nie współgra z moimi potrzebami. Często służę jedynie za „punkt informacyjny”. W chwilach słabości, gdy jestem chora lub czymś sfrustrowana, tęsknię za Polską, za rodzicami i przyjaciółmi. Na tym tle blog jest moim rozmówcą, prywatnym terapeutą. Pisanie pozwala mi zdystansować się do danej sytuacji. Dzięki blogowi mogę też spojrzeć wstecz i zobaczyć, jak ewoluowało moje rozumienie tego kraju.
Ale chciałaby Pani stąd wyjechać?
Jeszcze do niedawna odpowiedź brzmiałaby prawdopodobnie „tak”. Obecnie jednak trudno mi już sobie wyobrazić życie bez tego wszystkiego, co oferuje Korea. Po tak długim czasie spędzonym tutaj stałam się częścią tego kraju, ułożyłam sobie życie prywatne i zawodowe. Chociaż z drugiej strony, nie wyobrażamy sobie z mężem ewentualnego wychowywania tutaj dziecka.
Dlaczego?
Największym problemem jest dla nas obojga koreańska paranoja edukacyjna i wynikająca z niej ostra konkurencja między dziećmi. Tutaj ważny jest już szpital, w jakim dziecko przychodzi na świat. Potem kolejne szkoły. To ciągła klasyfikacja, która zresztą trwa całe życie. Dzieci nie uczy się kreatywności ani samodzielnego myślenia. Są one pędzone z jednego kursu na drugi, po szkole idą do hakwonu – popołudniowej szkoły – wszystko w pogoni za dyplomami najlepszych szkół, które w większej niż u nas mierze determinują późniejsze życie osobiste i zawodowe. Dużo dzieci uczy się gry na jakimś instrumencie nie dlatego, że to lubi, ale dlatego, że to daje dodatkowe punkty przy egzaminach do kolejnych szkół. Dzieci stają się marionetkami w rękach rodziców. Dlatego też nie należy dziwić się, jeśli Koreańczyk przy pierwszym spotkaniu wypytuje o wiek, zawód rodziców (a właściwie ojca), miejsce pracy i zamieszkania. Nie wynika to ze wścibstwa. Dzięki tym informacjom rozmówca wie, jak ma się zachować, jakiego języka używać
– inaczej mówiąc, do jakiej „szufladki” przypisać daną osobę.
Koreańskim rodzicom nie jest żal własnych dzieci? Przecież one nie mają dzieciństwa. Ciągle się tylko uczą.
To, do jakiej szkoły, przedszkola, na jakie zajęcia uczęszcza dziecko, definiuje nie tylko same dzieci i ich całą przyszłość, ale też ich matki. Kobieta, której udało się zapisać dziecko do placówki z wykładowym językiem angielskim prawdopodobnie nie zamieni już słowa z matką dziecka, które chodzi do „zwykłej” szkoły. One nie mają już wspólnego języka. Wychowanie dzieci to najważniejszy wskaźnik, jaki określa koreańską matkę. To jej pełnoetatowa, bardzo wymagająca praca.
Czyli koreańskie kobiety nie pracują?
Po wyjściu za mąż i urodzeniu dziecka raczej nie. To dużo tańsze rozwiązanie, gdy kobieta sama zajmuje się domem i wychowaniem, niż gdyby wynajmowała opiekunkę. Wychowanie dziecka to inwestycja sama w sobie – trzeba je jak najlepiej wykształcić, bo dorosłe dzieci muszą często utrzymywać rodziców, których emerytura jest bardzo niska. Między dziećmi a rodzicami jest silna zależność, ale raczej nie można mówić o miłości takiej, jak my ją rozumiemy. Nie ma tu ckliwości.
Mówi Pani, że nie ma tu Pani przyjaciół. Czy z Koreankami nie da się zaprzyjaźnić?
Koreanki to w większości przypadków fenomen dla mnie nie do zrozumienia. Z nielicznymi wyjątkami ciężko mi z nimi znaleźć wspólny język. Głównym tematem rozmów jest zazwyczaj korzystne zamążpójście, wychowanie dzieci, atrakcyjny wygląd. Koreanki raczej nie afiszują się ze swoją ciekawością świata, zainteresowaniami, życiowymi ambicjami. Z jednej strony współczuję im, z drugiej nie jestem pewna, czy aby ten sposób życia nie jest im na rękę.
Skąd współczucie?
Koreanki mają nikłe szanse na rozwój zawodowy, na prawdziwą karierę w biznesie, który jest sferą całkowicie zdominowaną przez mężczyzn. Koreańscy mężczyźni są przekonani, że nie warto powierzać żadnych zadań kobietom, ponieważ te nie są w stanie profesjonalnie ich wykonać. Same Koreanki zresztą często nie traktują poważnie samych siebie. Wygodnie przecież jest chodzić do pracy, w której wiele się od nich nie wymaga, a która zapewnia dochód pozwalający na zakup nowej torebki od Louis Vuittona i pomaga w znalezieniu lepiej ustawionego męża, co zapewnia jej awans społeczny.
A Pani – blond włosa kobieta na odpowiedzialnym stanowisku?
Koreańczycy traktują mnie jak jakiś dziwny twór, który ciężko sklasyfikować. Niby obcokrajowiec, ale też i kobieta, która nie stroni od ciężkiej pracy i nowych wyzwań, głośno wypowiada swoje opinie i wie, jak je przeforsować - czyli zachowuje się tak, jak mężczyzna. Do tego taka, która rozumie skomplikowane reguły, jakie rządzą koreańską kulturą korporacyjną i potrafi się wśród nich z powodzeniem poruszać. To skonfundowanie działa na moją korzyść.
A jak traktują Pani małżeństwo z Koreańczykiem?
Na początku mój związek z Woo Youngiem budził szok otoczenia, obecnie jest już więcej par mieszanych. To, że jestem żoną Koreańczyka na pewno procentuje w koreańskim życiu zawodowym. Koreańskie firmy łatwiej zatrudniają cudzoziemców mających swoich małżonków w Korei. Wiadomo wtedy, że opuszczenie kraju nie będzie aż takie łatwe, a więc i inwestycja w nowego pracownika się opłaci. Do tego dochodzą kwestie proceduralne – wiza, pozwolenie na pracę. Zabawne jest to, że za każdym razem, kiedy moi szefowie mnie komuś przedstawiają, dodają z dumą, że mój mąż jest Koreańczykiem, jakby to właśnie była moja największa zasługa. Tak naprawdę jednak chcą uwiarygodnić mnie jako „swoją” osobę w oczach innych Koreańczyków.
Jak wygląda kultura pracy w koreańskiej korporacji?
To wielkie wyzwanie: do bólu egzekwowana hierarchiczność, patriarchalizm, tradycjonalistyczna sztywność całego systemu. Czasem przypomina armię, nauczyłam się jednak w tym skomplikowanym labiryncie zachowań dość dobrze lawirować. W Korei praca zawodowa bazuje na bardzo prostych regułach, których wszyscy przestrzegają. Kto nie gra wedle reguł, ten nie gra w ogóle, stoi na straconej pozycji.
Wróćmy do Koreanek. Jeśli nie mają szansy na rozwój zawodowy, to do czego dążą?
Do znalezienia męża o odpowiednim statusie lub z potencjałem na szybki dorobek. Jeśli pracują, to głównie jako sekretarki, w bankowych kasach obsługi, przedszkolu, szkole. W biurach kobiety całymi dniami siedzą przed komputerami często wykonując jedynie pomniejsze polecenia. Większości z nich nie powierza się poważniejszych zadań. Ale taka praca po pierwsze ofiarowuje szanse na spotkanie większej ilości kandydatów na męża, a po drugie daje pewnego typu doświadczenie, które mężczyźni bardzo sobie cenią. Kobieta, która napatrzy się na zachowanie kolegów w pracy – picie do późna, wypady na „męskie rozrywki” – nie będzie miała później pretensji do męża, jeśli on będzie robił to samo. A czasem firmowe kolacje, uczestniczenie w różnego rodzaju libacjach należą do wymogów firmy wobec jej męskich pracowników. Kto się sprzeciwi, ryzykuje wykluczeniem.
Kobieta ma więc przymykać oko na ciągłe pijaństwo i to, że jej mąż korzysta z usług prostytutek?
Na pewno żadna Koreanka nie akceptuje takiego stanu rzeczy ot tak sobie. Z drugiej strony Koreanki nie uważają wybryków swoich mężów za coś istotnego, nad czym zbytnio należy rozdzierać szaty: tak to wygląda od wieków i nie ma nic wspólnego z moralnością czy lojalnością mężczyzny wobec swojej rodziny. Wspólne picie na umór i korzystanie z usług oferowanych przez niezwykle rozbudowany przemysł erotyczny ma budować więź pomiędzy pracownikami, jest częścią pracowniczych obowiązków. W mojej poprzedniej pracy moi koreańscy koledzy testowali, ile jestem w stanie wypić (to jeden ze sposobów oceny „wartości” pracownika) , a gdy mówili „ty możesz już iść do domu”, wiedziałam, że teraz jest czas na rozrywkę dla ”płci wybranej”. Potem opowiadali mi, co się działo po moim odejściu - historyjki raczej mało wyszukane. Pytałam ich, jak mogą w tak przedmiotowy sposób traktować kobiety. Czy wyobrażają sobie, że w tym mogłaby uczestniczyć na przykład ich siostra. Ale oni wzruszali tylko ramionami, twierdząc, że kobiety
zarabiające w ten sposób na życie „przecież to lubią”. Na szczęście teraz, pod wpływem kryzysu finansowego, firmy musiały ukrócić sponsorowanie tego typu rozrywek.
Jeśli przymus imprezowania jest tak silny, to Pani mąż może któregoś dnia się ugiąć lub zaryzykować wyrzucenie z pracy. Nie obawia się Pani tego?
Zdecydowałam się zaufać mojemu mężowi, opierając się na mojej intuicji i wiedząc, jakim on jest człowiekiem. Wychodzę z założenia, że w życiu nie można ograniczać się swoimi obawami. Czasem trzeba zaryzykować, nawet jeżeli istnieje możliwość nieprzyjemnych konsekwencji swojej decyzji. Jeżeli takowe nastąpią, będę musiała przyjąć je z podniesioną głową i z pełną odpowiedzialnością. To mój świadomy wybór, z którego jak do tej pory jestem bardzo zadowolona. Ponadto mój mąż od jakiegoś czasu pracuje dla firmy zagranicznej, a to już zupełnie inna kultura organizacyjna.
Mimo to trudno mi sobie wyobrazić związek z koreańskim mężczyzną. A Pani jest mężatką już od pięciu lat.
Na szczęście Woo Young nie jest typowym, konserwatywnym Koreańczykiem. Mieszkał jakiś czas za granicą, uwielbia podróżować, mnóstwo czyta, jest otwarty na odmienne pojmowanie świata. Jego też męczy zmaskulinizowana koreańska kultura, otwarcie ją krytykuje, co jest w tym kraju dosyć rzadkie.
Czy Koreanki są ofiarami tego systemu?
Ponieważ i tak nie mają szans na karierę, Koreanki czują się w jakiś sposób zwolnione z wszelkich prób rozwoju. Skupiają się na tym, co pomoże im znaleźć męża – na wyglądzie. 75% Koreanek przechodzi operacje plastyczne – robią sobie „zachodnie” oczy, usta, biust. Rodzice fundują operacje plastyczne nosa piętnastolatkom na urodziny. Kobiety ważą zwykle jakieś 50 kilogramów, jedzą śladowe ilości pożywienia, wyglądają jak dzieci. Chyba przez to też mają ogromne problemy z zajściem w ciążę. Wiele par musi uciekać się do in vitro.
Te wszystkie męczarnie służą znalezieniu męża?
Tak, bo to często jedyny sposób na zagwarantowanie sobie określonego statusu w koreańskim społeczeństwie. Moje koreańskie koleżanki rozmawiają ze mną dosyć normalnie do momentu, gdy w pobliżu nie pojawi się jakiś mężczyzna. Wtedy ich zachowanie zmienia się diametralnie. Nagle przede mną stoi już nie pewna siebie, silna kobieta, ale chichoczące dziecko, krucha istota zasłaniająca z zażenowaniem usta rękami przy każdym uśmiechu, spuszczająca wzrok i mówiąca cichym głosikiem. Ale mężczyźni właśnie takiego zachowania oczekują, czują się wtedy „macho”. To na nich działa. Wydaje mi się, że koreańskim kobietom jest naprawdę ciężko.
Związek z mężczyzną też tego nie zmienia?
Nie, bo nie wygląda tak, jak my to rozumiemy. Ludzi tutaj nie interesuje miłość, romantyzm – to co u nas jest podstawą związku w Korei schodzi na drugi plan. Koreańczycy z reguły nie ujawniają swoich emocji, nie mają czasu na sentymenty. Cnotą jest kontrola swoich uczuć, tych złych i tych dobrych. Umawiając się na randki w ciemno nie marnują na nich czasu. Kobieta zadaje mężczyźnie na przykład takie pytania: czy jesteś pierwszym synem (odpada, bo najstarszy syn wraz z żoną muszą opiekować się jego rodzicami)? Gdzie pracujesz? Ile zarabiasz? Jaki masz samochód? Jakie mieszkanie?
Koreańczycy są bardzo religijni. W religii szukają oparcia, którego nie znajdują w relacjach z innymi?
Kościoły i sekty w Korei to przede wszystkim ogromne pieniądze i ogromna polityka.
A już myślałam, że Koreańczycy i Polacy to jedna rodzina – łączy nas katolicyzm, skłonność do alkoholu, martyrologiczne spojrzenie na własny naród…
Brutalność japońskich najazdów i okupacji Korei przez Japonię ma skalę porównywalną z Holocaustem, więc na poziomie historycznym rzeczywiście możemy się zrozumieć. Koreańczycy dobrze też znają postać Lecha Wałęsy, wiedzą o naszej ponurej przeszłości i w jakiś sposób się z nią identyfikują.
Rzeczywiście w Korei istnieje fenomen męczennictwa. Koreańczycy mają dużą skłonność do skupiania się na tych bardziej negatywnych stronach swojego życia, ich zbytniego wyolbrzymiania. W tutejszych serialach stopień dramatyzmu aż wycieka z ekranu. Kobiety płaczą, krzyczą, histeryzują. Mężczyźni policzkują, podnoszą głos, trzęsą się z gniewu. Bycie szczęśliwym i uśmiechniętym jest nie na miejscu, nie jest w dobrym tonie. Takie podejście do życia wynika prawdopodobnie z wielu lat rygoru, jaki narzucił koreańskiemu społeczeństwu abmitny plan rozwoju gospodarczego. Od każdego oczekiwano ciężkiej pracy, wielu wyrzeczeń, akceptacji swojej doli dla dobra narodu i przyszłych pokoleń. Korea w bardzo krótkim czasie przeobraziła się w potęgę gospodarczą, ale mentalność Koreańczyków pozostała taka sama.
Wcześniej chciałam zapytać, czy żyjąc w takiej kulturze, jak koreańska, można być w ogóle szczęśliwym. Ale wobec powyższego to chyba nietrafione pytanie.
Wydaje mi się, że Koreańczycy nad tym się po prostu nie zastanawiają. Istotne jest nie szczęście samo w sobie, a wypełnianie swojej roli według rytmu i tak, jak oczekuje tego społeczeństwo. Każdemu etapowi życia, mierzonemu według przeżytych lat, towarzyszy pewne zadanie, które należy wykonać (studia, praca, małżeństwo, potomstwo). Jeżeli oczekiwania te nie są spełnione w określonym przedziale czasowym presja otoczenia może okazać się dla wielu nie do zniesienia. Poczucie satysfakcji i dobrze spełnionego obowiązku jest czymś, co w Korei można określić mianem szczęścia.
Skąd więc w Korei najwyższy wskaźnik samobójstw na świecie?
Historycznie wysoki wskaźnik samobójstw zaobserwować można w krajach, które doświadczyły industrializacji. Zaciekła konkurencja powoduje, że ludzie posuwają się do nieludzkich wyrzeczeń i w pewnym momencie nie potrafią już sobie z tym poradzić. W Korei następstwem niezwykle szybkiego rozwoju gospodarczego jest też mnogość poważnych problemów społecznych. Odbierają sobie życie ludzie młodzi, którzy pod wpływem ogromnej presji i oczekiwań społeczeństwa odczuwają brak kontroli nad swoim własnym życiem. Zabijają się nadludzko wykorzystywani celebryci, którym odbiera się praktycznie osobowość, żeby zaspokoić wyobrażenia widza, a czasem nawet zmusza do seksu z osobami, które liczą się w przemyśle rozrywkowym. Zwykli Koreańczycy często popełniają samobójstwa w czasie kryzysów finansowych, nie mogąc poradzić sobie z konsekwencjami dekoniunktury. Być może to zbyt szeroko zakrojona teoria, ale mam wrażenie, że Koreańczycy nie cenią tak bardzo życia, jak my. Śmierć nie jest najgorszym możliwym rozwiązaniem. Zdarzyło
się kilka razy, że ktoś z mojej pracy lub pracy mojego męża, ot tak po prostu, pewnego dnia zniknął. Bez żadnych sygnałów ostrzegawczych, bez prób rozmowy, bez żadnych większych życiowych kataklizmów. Nie wiadomo dlaczego – brak poczucia sensu życia, na które składają się ciągła praca i picie?
Brak głębszych relacji z dziećmi, między małżonkami?
W większości przyypadków kobieta i mężczyzna nie są dla siebie partnerami emocjonalnymi. Małżeństwo jest w dużej mierze wynikiem chłodnej kalkulacji predyspozycji człowieka do spełnienia swojej funkcji (kobieta jako żona i matka oraz mężczyzna jako głowa rodziny). Prawdziwe współgranie charakterów, pokrewieństwo dusz nie ma aż tak wielkiego znaczenia. Kobieta i mężczyzna żyją ze sobą, ale często tak naprawdę obok siebie, wykonując sumiennie swoje własne role. Stąd też dzieci to domena raczej kobiety i to z nią dzieci mają pełniejszą relację. Ojcu ofiarowuje się za to szacunek za poświęcenie swojego życia, żeby utrzymać rodzinę.
Mam wrażenie, że w tutejszej kulturze wszystko jest „nie tak”…
To zachodnie podejście.
Sami Koreańczycy są bardzo dumni ze swojej kultury, pięciotysiącletniej tradycji. Są przekonani, że ich język jest jednym z najtrudniejszych na świecie. Jedzenie też nie ma sobie równych, kimchi [tradycyjne danie koreańskie składające się przede wszystkim z kiszonej kapusty pekińskiej] jest dobre na wszelkie problemy zdrowotne, łącznie ze świńską grypą. Duma z postępu gospodarczego, kultury i dokonań Korei na arenie międzynarodowej mogą być przez nas czasem odczuwane jako przejaw dosyć gorszącego etnocentryzmu. W tym podejściu jednak nie ma żadnej nienawiści, agresji czy programowego manifestu przeciwko innym nacjom. Oczywiście Koreańćzycy dostrzegają pewne bolączki nękające ich społeczeństwo, ale i tak nie zamieniliby swojej kultury na żadną inną.
Wyobraża sobie Pani powrót do Polski po dziesięciu latach życia w Korei?
Być może, ale na to jest jeszcze za wcześnie. Mojego męża nie przeraża wizja zamieszkania w Polsce. Wręcz przeciwnie – bardzo podoba mu sie Kraków, przepada za polską kuchnią. Znam młode małżeństwo we Wrocławiu, Polkę i Koreańczyka, którym niedawno urodziła się dwójka dzieci. Magda wysyła Janka (to jego polskie imię) do urzędów, bo jak twierdzi, urzędnicy traktują go lepiej niż ją. To napawa optymizmem. Z drugiej strony słyszałam o Polce, która została wyklęta ze swojej miejscowości, bo „zadała się” z Koreańczykiem. To oblicze Polski, którego, szczerze mówiąc, trochę się obawiam.
Czego nauczyła się Pani od Koreańczyków?
Wytrwałości, cierpliwości, powściągliwości i ostrożności w osądzaniu tego, czego doświadczam. Na pewno też stałam się bardziej wyrozumiała, potrafię podchodzić do wielu rzeczy z dużym dystansem i humorem. **
W Korei uwierzyłam też w siebie, w swoje możliwości. Tutaj ludzie zamiast umniejszać innym i uwypuklać swoje dokonania, starają się widzieć w drugim człowieku te dobre strony i je eksponować. O sobie mówią mało i z dużą skromnością. Właśnie w Korei zaczęłam wierzyć, że mogę dokonać więcej niż mi się wydaje. W Korei odnalazłam spokój ducha.