Trwa ładowanie...
felieton
26-04-2010 13:46

Copyrightowa wojna światowa

Autor próbujący tworzyć hard SF bliskiego zasięgu bez dobrej znajomości współczesnej popkultury da nam wizje równie niewiarygodne, co ten nieobeznany z naukami ścisłymi.

Copyrightowa wojna światowaŹródło: Inne
d41bain
d41bain

W poszukiwaniu tej cienkiej, zygzakowatej granicy między starą science fiction i nową science fiction udamy się dziś na ziemie należące do specyficznych subkultur literackich. Ich członkowie tym się wyróżniają, że dorośli już w epoce Internetu, a po części nawet Sieci 2.0, i związani są mocno z tymi cechami świata zglobalizowanego, które stanowią praktyczną realizację postulatów starej SF, w szczególności pełnej integracji kultury i techniki. Przez analogię (nie wchodząc w scholastyczne dywagacje, na ile jest to już naprawdę „nowa” SF) możemy tę literaturę nazywać SF 2.0.
Sama idea „subkultury literackiej” w powyższym rozumieniu stanowi pochodną głębszych przemian cywilizacyjnych, w wyniku których coraz trudniej wykreślić także granicę między pisarzami i czytelnikami: piszą wszyscy. Jednym z głównych przedstawicieli tej subkultury jest Cory Doctorow: zarazem pisarz science fiction, dziennikarz (tj. blogger), edytor trendsetterskiego magazynu sieciowego Boing Boing, promotor strategii wolnych e-booków i wróg praw autorskich w innych dziedzinach.
Krótka powieść Doctorowa Eastern Standard Tribe pokazuje nasz świat za lat kilkanaście: w zasadzie taki sam, tylko z pewnymi nawet dziś widocznymi trendami pchniętymi dalej. Tak na przykład już obecnie jesteśmy świadkami zaciekłej wojny koncernów medialnych z osobami bezpłatnie korzystającymi z własności intelektualnej chronionej przez prawo jako należąca do tych koncernów. Głośny był np. proces wytoczony przez RIAA niejakiej Jammie Thomas z Minnesoty, którą za udostępnienie w sieci p2p 24 piosenek skazano na 222 tysięcy dolarów grzywny (czyli 9250 USD za jedną empetrójkę).
U Doctorowa płaci się już za wysłuchanie w samochodzie kawałka piosenki (opłaty naliczają skanery w tollbooths na autostradach itp.). Prawami autorskimi chronione są sposoby organizacji pracy, metody leczenia chorych, zastosowanie nowych materiałów itd. Powstaje wokół tego cały nowy biznes, sektor usług, a prawo autorskie urasta do kluczowej dziedziny wiedzy w globalnej gospodarce XXI wieku.
Pewnym odpryskiem tendencji do tak silnego oddzielania patentu na produkt od patentu na jego zastosowanie jest zawód user-experience designera. Główny bohater, Art, pracując dla koncernu Virgin/Deutsche Telekom, zajmuje się właśnie wymyślaniem nowych zastosowań dla istniejących technologii i dopasowywaniem ich do „przeciętnego użytkownika”. Stoi za tym obserwacja Doctorowa (potwierdzana przez zgoła religijny już spór „Linux vs Windows”), iż nerdów projektujących hardware i software dzieli od normalnych ludzi wielka przepaść mentalna, kulturowa; żeby się jedni z drugimi porozumieli, potrzeba tłumaczy. Art jest takim tłumaczem, jego pomysły i skojarzenia wykraczają jednak daleko poza zakres pracy - Art robi tu raczej za „realistyczną” wersję Manfreda Macxa z Accelerando Charlesa Strossa.
Tak naprawdę zresztą Art nie pracuje dla Virgin/Deutsche Telekom, lecz dla tytułowego Eastern Standard Tribe. Owo Plemię Wschodniej Strefy Czasowej także stanowi tylko lekkie przerysowanie zjawisk obserwowanych już dziś. Znamy przecież takich graczy w MMORPG, którzy cały swój tryb życia ustawiają pod „życie w grze”, co oznacza, iż muszą spać, jeść, pracować wedle zegara strefy czasowej, w której mieszka większość członków ich gildii/korporacji/drużyny.
W momencie, gdy ponad połowę kontaktów międzyludzkich i w ogóle więzi społecznych zadzierzgamy poza realem, w sieci, bliskość geograficzna traci na znaczeniu. Ważna jest bliskość kulturowa, podobieństwo upodobań, zainteresowań, temperamentów, aspiracji życiowych - wedle których można się dobrać z osobami z dowolnego miejsca na planecie. Stąd u Doctorowa „plemiona stref czasowych”, każde usiłujące pchnąć globalną kulturę, gospodarkę, politykę w kierunku dla niego najkorzystniejszym.
Należy więc zwracać uwagę na podkrążone oczy, rozkojarzenie, dzienną ospałość itp. oznaki chronicznego niewyspania - mogą one świadczyć, iż twój współpracownik czy małżonek jest w istocie tajnym agentem obcej strefy czasowej.
I trudno rzec, czy to SF, czy literatura obyczajowa jedynie odrobinę mocniej dociskająca pedał karykatury niż ta Couplanda czy Palahniuka (albo Gibsona z dwóch jego ostatnich powieści). Nawet jednak gdybyśmy uznali, iż mamy tu do czynienia z SF - trzeba wziąć mocną poprawkę na tę cechę charakterystyczną, iż ekstrapolacji podlega tu nie nauka, technika itp., lecz przede wszystkim kultura powstała na bazie technologii już istniejących.
SF 2.0 spostrzegła mianowicie ten niby oczywisty fakt, iż kultura w świecie zglobalizowanym zmienia się znacznie szybciej niż jej podstawy materialne. SF 2.0 rozumie także następującą zależność: w coraz większym stopniu to technologia zależy od kultury, nie kultura od technologii. Cała koncepcja user-experience designera wzięła się z odwrócenia tradycyjnej hierarchii postępu. Ludzie nie będą używać tego, co im wymyślą naukowcy, lecz naukowcy wymyślą to, czego chcą używać ludzie.
Oznacza to, iż autor próbujący tworzyć hard SF bliskiego zasięgu bez dobrej znajomości współczesnej popkultury da nam wizje równie niewiarygodne, co ten nieobeznany z naukami ścisłymi. Serwisy w rodzaju Boing Boing dobrze pokazują owo sprzężenie: jasny podział przez wskazanie który trend, wynalazek, produkt, fenomen sieciowy jest pochodną zmian technologicznych, a który - kulturowych, przestał być możliwy. Przyszłość należy do ich płynnej mieszanki, niestabilnej technokultury, kulturotechu.
I narzędzia, metody stosowane do budowania przyszłości w klasycznej SF raczej nie mają tu zastosowania. W bliższym horyzoncie - dziesięcioleci, nie stuleci - nie jest racjonalnym założenie, iż ludzkość rozwija się w sposób racjonalny.

W przypadku SF 2.0 treść i forma łączą się mocno z warunkami pozaliterackimi: światowa wojna copyrightowa toczy się w najlepsze w beletrystyce Doctorowa, ale Doctorow bierze w niej udział także in real life. Eastern Standard Tribe i inne swoje utwory udostępnił on za darmo w sieci na licencjach Creative Commons, do swobodnego kopiowania i dystrybuowania. Zbudował wokół tego całą teorię, swoistą futurologię literatury: „Więcej ludzi czyta więcej słów z większej liczby ekranów niż kiedykolwiek wcześniej. Mniej ludzi czyta mniej słów z mniejszej liczby kartek niż kiedykolwiek wcześniej. Nie oznacza to, że książka umiera - oznacza, że się zmienia. Myślę, że literatura jest żywa i ma się dobrze: mózgi nam się przegrzewają od czytania!”
Opierając się na takiej diagnozie, konsekwentnie wprowadza w życie założoną strategię. “Byłem pierwszym autorem, który zastosował te licencje do swojej książki i udostępnił ją za darmo on-line tego samego dnia, gdy pojawiła się w księgarniach. Do dzisiaj ta książka miała więcej wydań niż potrafię zliczyć, została przetłumaczona na języki, o których nawet nie mam pojęcia, i ściągnięta ponad 750000 razy tylko z mojej strony (całkowitej liczby ściągnięć oczywiście nie znam, bo każdy może ją swobodnie rozpowszechniać dalej)”.
Tak więc Doctorow utrzymuje, iż owo „pozwolenie na piractwo” nie utrudnia mu tradycyjnej kariery (tzn. zarabiania na pisaniu książek); przeciwnie, pomaga w niej: zwiększa sprzedaż i zapewnia darmową reklamę. „Zdarzyło mi się sprzedać prawa do przedruku mojego artykułu wydawcy, który trafił na niego w spamie: spamer wkleił tekst artykułu w „sieczkę słowną” na dole swojej reklamy pigułek na erekcję, żeby się w ten sposób przebić przez filtry antyspamowe. Wydawca przeczytał tekst, spodobał mu się, wyguglał mnie i przysłał mi czek”.
Jest więcej autorów uprawiających taką nowoczesną SF graniczną, którzy przyjmują powyższą strategię (pisałem tu już o Strossie).
Można się zastanawiać, czy strategia okazuje się skuteczną właśnie dlatego, iż została nacelowana na grupę dość specyficznych odbiorców: czytelnicy SF 2.0 z dużym prawdopodobieństwem sami są „obywatelami sieci”, słabiej lub mocniej związanymi z Plemieniem jakiejś Strefy Czasowej, żyją poza realem i tak czy owak lekce sobie ważą korporacyjne copyrighty. Wątpię, by strategia przyniosła podobny efekt zastosowana wobec harlequinowych romansów czy stereotypowej fantasy posttolkienowskiej.
Ważny jest również język, w jakim powstało „uwolnione” dzieło. Autorzy urodzeni w kulturach anglojęzycznych mają tu gigantyczną przewagę: pośród setek milionów potencjalnych czytelników bez porównania łatwiej znaleźć amatorów danego rodzaju literatury.
Istnieją też kultury - jak polska - o takich uwarunkowaniach historycznych, ekonomicznych, że liczyć w nich z góry na masowy pozytywny odruch konsumencki („mogę mieć coś za darmo, a jednak zapłacę”) byłoby co najmniej nierozważnym. Mamy całe pokolenie (sam do niego należę) wychowane w normie wszechpiractwa.
Zapewne znajdzie się w Polsce jakaś grupa czytelników zainteresowanych SF 2.0. Obawiam się jednak, że zarazem są to czytelnicy:
(a) nie podzielający obyczajów konsumenckich Zachodu;
(b) stanowiący w Polsce w proporcji do całości populacji wielokrotnie mniejszą grupę niż ich odpowiednicy w kulturze anglojęzycznej;
(c) w większości i tak czytający utwory Doctorowa et consortes w oryginale. (Innymi słowy: w pewnym stopniu należący do Plemienia Amerykańskich Stref Czasowych).

d41bain

Sama powieść Doctorowa, mniej więcej do 3/4 bardzo ciekawa, w końcówce fatalnie kiśnie. Intryga (bohater zostaje wpakowany do psychiatryka przez agentów innej Strefy Czasowej) zostaje raczej odłożona na półkę niż rozwiązana. Obietnice gry intelektualnej (w otwierającej scenie Art siedzi na dachu domu wariatów z ołówkiem w nosie, szykując się do lobotomii mającej rozwiązać dylemat: Czy lepiej być mądrym, czy szczęśliwym?) - niespełnione.
No ale przeczytana jako darmowy e-book - zdecydowanie warta swojej ceny.

d41bain
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d41bain