Trwa ładowanie...
zimna wojna
17-10-2016 11:56

Niemoralny moralista

W 1947 roku John Steinbeck wybrał się do Moskwy i napisał coś, co z perspektywy czasu trudno wytłumaczyć – żartobliwą książkę o stalinowskim imperium.

Niemoralny moralistaŹródło: Wydawnictwo Prószyński i S-ka
d2evoku
d2evoku

W 1947 roku John Steinbeck wybrał się do Moskwy i napisał coś, co z perspektywy czasu trudno wytłumaczyć – żartobliwą książkę o stalinowskim imperium.

Steinbeck do Moskwy jechał wprawdzie na długo przed otrzymaniem Nagrody Nobla, ale nie będzie wielkiej przesady w twierdzeniu, że był najbardziej fetowanym z żyjących amerykańskich powieściopisarzy. Wybitniejszy Faulkner nigdy nie zdobył sobie tak szerokiej publiczności, Francis Scott Fitzgerald zmarł w czasie II wojny światowej, gwiazda Ernesta Hemingwaya powoli przygasała, a pokolenie pisarzy, którzy doświadczyli wojny na własnej skórze – jak Kurt Vonnegut, Joseph Heller czy J.D. Salinger – jeszcze nie doszło do głosu.

Steinbeck zaś miał za sobą pasmo sukcesów. W 1939 roku ukazała się jego najważniejsza powieść, „Grona gniewu", która z miejsca stała się bestsellerem, sprzedając się w nakładzie 430 tysięcy egzemplarzy. W dodatku opus magnum Steinbecka docenili krytycy, uznając „Grona" za rzecz wybitną, książkę na poziomie Hemingwaya i Faulknera, a nawet dzieło dekady. Rok później amerykański pisarz dostał Pulitzera, a w ciągu ledwie pięciu lat na ekrany trafiło pięć ekranizacji jego utworów, w tym „Grona gniewu" z Henrym Fondą i napisane specjalnie dla Alfreda Hitchcocka „Koło ratunkowe", pod którym zresztą ostatecznie nie chciał się podpisać (studio nie ustąpiło, nazwisko Steinbecka w latach 40. gwarantowało przyciągnięcie publiczności).

Nie taki diabeł straszny?

Po wojnie jednak autor „Na wschód od Edenu" znalazł się na rozdrożu. Owszem, był u szczytu sławy, jego książki sprzedawały się świetnie, a jedno z hollywoodzkich studiów oferowało mu zawrotną na owe czasy sumę pięciu tysięcy dolarów za każdy tydzień pracy w roli scenarzysty.

d2evoku

Tyle że w tym czasie zdążyło się posypać jego życie osobiste, i to dwukrotnie. Najpierw rozwiódł się z Carol Henning (to jej „Grona gniewu" zawdzięczają genialny tytuł, zresztą wspierała męża w najtrudniejszych dla niego czasach), a potem ożenił się z młodszą o ćwierć wieku Gwyn Conger. Małżeństwo od początku układało się źle. Wprawdzie Steinbeckowie doczekali się dwóch synów, ale gdy w 1947 roku fotograf Robert Capa, już wówczas niezwykle ceniony za zdjęcia z wojny domowej w Hiszpanii i II wojny światowej, zaproponował Johnowi wyjazd do Rosji, żeby pokazać, jak wygląda życie za żelazną kurtyną, ten nie wahał się ani chwili. Uznał, że to świetny pomysł, który pozwoli mu przebywać z dala od Gwyn, z którą rozwiódł się ledwie rok później.

Co tak naprawdę – poza chęcią ucieczki od żony i zainteresowaniem ze strony redakcji „Herald Tribune" – stało za wyjazdem do Rosji, nie sposób powiedzieć. Trudno jednak dopatrywać się tu działalności radzieckiego wywiadu. Jeśli z jakąś agencją wywiadowczą Steinbeck miał coś wspólnego, to z CIA, do której zgłosił się z propozycją współpracy w 1952 roku i dla której poprzedniczki, Office of Strategic Services (Biuro Służb Strategicznych), pracował podczas wojny.

„Dziennik z podróży do Rosji" , który ukazuje się u nas 68 lat po premierze oryginału, to dzieło co najmniej kontrowersyjne, jeśli nie kuriozalne. Oczywiście już na wstępie Steinbeck zastrzega, że nie chce wikłać się w politykę, pragnie jedynie opisać to, co zobaczy i usłyszy, poznać zwykłych ludzi, pokazać kraj takim, jaki jest. Czy jednak możliwe było napisanie takiej książki o Związku Radzieckim w 1947 roku? Jak się okazuje: tak, przynajmniej jeśli – jak duet Steinbeck/Capa – nie znało się języka i godziło na wszystkie obostrzenia ze strony urzędników (dotyczyły one zwłaszcza kontroli negatywów i zezwoleń na fotografowanie), którzy pełnili zarazem rolę przewodników i tłumaczy. Inna rzecz, czy mógł wyjść z tego uczciwy reportaż bez uprzedzeń, jakiego pragnął pisarz, skoro przed otrzymaniem pozwolenia na przyjazd do Związku Radzieckiego sam musiał wielokrotnie zapewniać Rosjan o swej bezstronności.

Wyprawa z 1947 roku nie była pierwszą wizytą Steinbecka w Związku Radzieckim. Steinbeck zawitał do Moskwy na kilka dni w niesławnym roku 1937, już wcześniej zresztą w licznych listach i wypowiedziach wspominał, że chciałby się Rosją zająć, a być może nawet poświęcić jej powieść. Symptomatyczne przy tym, że gdy wspomina o wizycie z 1937 roku w „Dzienniku z podróży", przesuwa ją o rok wcześniej, jakby chciał wyprzeć świadomość, że zawitał tam już po głośnym „procesie siedemnastu", w którym rozprawiono się z „trockistami". Niewykluczone, że wspomnienie to było dla amerykańskiego pisarza niewygodne, bo proces i późniejsza fala terroru odbiły się na Zachodzie głośnym echem.

d2evoku

Jeśli przyjmiemy, że to celowy zabieg, to przesunąwszy datę pierwszej wizyty o rok, łatwiej było mu napisać książkę nieobciążoną polityką, jaką sobie zaplanował. Wybierając się po raz drugi do Rosji, Steinbeck obrał sobie bowiem za cel udowodnienie, że w Związku Radzieckim ludzie są tacy sami jak w Stanach Zjednoczonych. Wyprawiał się tam w momencie szczególnym: żelazna kurtyna już zapadła, Stalin z przyjaciela Roosevelta stał się wrogiem Trumana, a amerykańska prasa zaczęła straszyć III wojną światową. Nie były to jeszcze czasy złowieszczego maccartyzmu (wspaniale sportretowane przez jednego ze spadkobierców Steinbecka, Philipa Rotha, w „Wyszłam za komunistę"), lecz antysowieckie nastroje przybierały na sile.

Na zdjęciu: John Steinbeck

(img|694102|center)

d2evoku

Autor „Tortilla Flat" postanowił udowodnić rodakom, że nie taki diabeł straszny, jak go malują, bo jak stwierdzał: „To, co czytamy jako wiadomości, często jest zupełnie czymś innym. Zamiast faktów dostajemy ich interpretacje, przygotowane przez pół tuzina ekspertów". Spostrzeżenie niewątpliwie słuszne, tyle że Steinbeck wpadł we własne sidła. Zobaczył i usłyszał tyle, ile pozwolili mu zobaczyć gospodarze.

Obiad u Wandy Wasilewskiej

Wbrew pozorom jednak do końca radzieckiego diabła odczarować się nie udało, a przy tym jeśli o coś pisarza można podejrzewać, to raczej o naiwność niż złe intencje. W dobrej wierze pragnął walczyć z „moskwofobią", choć sama Moskwa i jej obywatele wyraźnie nie przypadli mu do gustu, w przeciwieństwie do mieszkańców ukraińskiej wsi.

Steinbeck poświęca zresztą Ukrainie sporo miejsca, zachwycając się pracowitością mieszkańców wsi, ich gościnnością i pisząc o dramacie wojennym i milionach pomordowanych podczas wojny. O Niemcach mordujących ludność Ukrainy pisze bez wyjątku źle, czemu trudno się dziwić, nie ma jednak pojęcia o tym, że podobne żniwo zebrał tam wcześniejszy Hołodomor, bo i skąd ma mieć, skoro z tubylcami rozmawia wyłącznie przez tłumaczy (jeszcze mniej dowiaduje się o sytuacji na Kaukazie, gdzie porozumiewa się przez kaowca, który potrzebuje tłumacza z gruzińskiego). Zachwyca go za to obiad u Ołeksandra Korniejczuka i świetnie gotującej „polskiej poetki" Wandy Wasilewskiej.

d2evoku

W pewnych miejscach brak refleksji ze strony Steinbecka zastanawia szczególnie. Weźmy choćby taką uwagę: „aparat fotograficzny budzi największą grozę spośród wszystkich współczesnych broni". Pisarz kojarzy zalęknionych moskwian, którzy wyglądają, jakby wszystkiego się bali, z ludźmi widzącymi w zdjęciu zapowiedź bombardowania. Skojarzenie pozornie na miejscu, ale mamy przecież rok 1947. Od zakończenia wojny minęły dwa lata, znów – jak ujął to niezrównany Osip Mandelsztam – „cień górala kremlowskiego straszy". Tam, gdzie wypada dostrzec tragedię, Steinbeck widzi powojenny heroizm lub wycieńczenie wojną. Kiedy Rosjanie nie chcą mówić o teraźniejszości, uznaje, że patrzą przede wszystkim w przyszłość.

Steinbeck, niejako mimochodem, zauważa jednak także inne rzeczy. Dostrzega niemal wszechobecną biedę, choć w geście asekuracji dodaje, że w ciągu kilku tygodni, które z Capą spędził w ZSRR, sytuacja wyraźnie się poprawiła: w sklepach pojawiło się więcej produktów, ich jakość jest coraz lepsza, a ceny zaczynają spadać.

Ale gdy przykładowo zauważa, że „Podczas naszego pobytu w Moskwie dwie kobiety zostały skazane na dziesięć lat ciężkich robót za kradzież półtora kilograma ziemniaków z prywatnego ogródka", zostawia to – trudno uwierzyć – bez słowa komentarza! Wydaje mu się także nie przeszkadzać rosyjska cenzura, choć i w tym nie jest do końca konsekwentny, w innym miejscu stwierdza bowiem, że Rosjanie zupełnie nie znają się na public relations i stawiają się w złym świetle, utrudniając pracę dziennikarzom. Chyba najlepiej to, jak niewiele Amerykanin rozumie ze stalinizmu, obrazuje, że kult Stalina bierze za dobrą monetę, a usunięcie Trockiego z annałów wydaje mu się nie do pojęcia.

d2evoku

Na zdjęciu: Józef Stalin

(img|694103|center)

Jego naiwność staje się wręcz uderzająca, gdy przedstawia herbaciane pola Batumi jako pracowniczy raj: „Plantacja państwowa była zarządzana w podobny sposób jak amerykańskie korporacje. Miała swojego prezesa, radę zarządu oraz pracowników. Rolnicy zatrudnieni na plantacji mieszkali w nowych blokach mieszkalnych, czystych i ładnych. Każda rodzina miała własne mieszkanie. Kobiety idące na pole zostawiały dzieci w specjalnych żłobkach. Status pracownika plantacji państwowej był podobny do statusu pracowników fabryk. Na ogromnym terenie plantacji mieściły się także szkoły i działało kilka lokalnych zespołów muzycznych. Prezes wyglądał jak rasowy biznesmen, z powodzeniem mógłby pełnić funkcję kierowniczą w jakiejś amerykańskiej fabryce".

d2evoku

Rozsądne spostrzeżenia i quasi-antropologiczną perspektywę osłabiają wspomniane niekonsekwencje i żartobliwy ton, w którym całość jest utrzymana. Gdzieś tam wprawdzie wysyłają do łagrów, ale amerykańscy dziennikarze martwią się głównie o to, czy ktoś im nie wypije whisky, Steinbeck bierze udział w kolejnych rautach, co rusz podśmiewa się ze swego towarzysza podróży Capy, a narrację ubarwiają dykteryjki o niegroźnych sowieckich absurdach, choćby o tym, że ponieważ brakuje benzyny, Rosjanie rozpędzają samochody jak tylko mogą, a potem zdejmują nogę z gazu, żeby przyoszczędzić. Nie da się ukryć, że bywa w tym wszystkim szalenie zabawny, choćby gdy opowiada o dekadenckich koktajlach albo sztuce reżimowej znakomitości Konstantina Simonowa „Kwestia sowiecka". Trudno jednak nie pamiętać, że mamy rok 1947.

Nie można Steinbecka jednoznacznie wpisać w typowy dla Francuzów model lewicowego intelektualisty, który w odpowiedzi na zepsucie i niesprawiedliwość Zachodu murem staje za zbawcami ludzkości Stalinem i Mao Zedongiem. Steinbeck w „Dzienniku" bywa naiwny, ale stawianie go obok Jeana-Paula Sartre'a byłoby nieporozumieniem. Nie przypomina też w żadnym razie intelektualistów z cyganerii przedstawianej przez Julia Cortazara w „Grze w klasy". Na sowieckiego architekta ludzkich dusz Amerykanin się nie nadawał. Kierowała nim raczej antropologiczna ciekawość, bo i pośród Ukraińców czy Gruzinów zachowuje się trochę jak antropolog w typie Bronisława Malinowskiego czy Radcliffe'a-Browne'a wśród dzikich: opisuje ich wygląd i zwyczaje, zachwyca się pięknem Ukrainek i przystojnymi Gruzinami, smakuje lokalną kuchnię, dochodząc ostatecznie do wniosku rodem z „Wzorów kultury" Ruth Benedict: są od nas inni, ale tacy sami. Mimo to postawa Steinbecka przywodzi na myśl słynną maksymę Orwella z „Roku 1984": „Ignorancja to siła".
Doprawdy trudno odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, żeby człowiek, który tak wspaniale sportretował wielki kryzys, nie był w stanie dostrzec jego wschodniego, okrutniejszego rewersu. Może dlatego, że dojrzewające w Amerykanach grona gniewu w Rosjanach nie miały prawa nabrzmieć?

Ostatecznie Robert Capa przywiózł z Rosji cztery tysiące negatywów (zarekwirowano nieznaczną liczbę fotografii), a Steinbeck kilkaset stron notatek, które złożyły się na wydaną w 1948 roku książkę. Warto dodać: książkę nierówną i raczej w dorobku Steinbecka nieznaczącą, choć bez wątpienia interesującą jako dokument historyczny i niezwykłe świadectwo z początków zimnej wojny.

Płonące stosy pomarańczy

Oskarżenia Steinbecka o bezkrytyczne sprzyjanie komunistom byłyby jednak absurdem, a przynajmniej wynikiem niezrozumienia. Jeśli odegrał rolę „pożytecznego idioty", to z dwóch powodów: po pierwsze, zawierzył własnym oczom i uszom, a przecież widział głównie to, co mu pokazano, i słyszał to, co mu przetłumaczono. Ważniejszy może być jednak powód drugi: jego własne przeżycia z czasów wielkiego kryzysu i to, co wtedy zobaczył.

A zobaczył rzeczy przerażające: najpierw mimochodem, a później pisząc na zlecenie „San Francisco News" serię artykułów poświęconych przybyłym do Kalifornii ofiarom tzw. Dust Bowl, katastrofy ekologicznej, która dotknęła stanów położonych głównie na Wielkich Równinach. Problemy wielkiego kryzysu, lata suszy, spekulacja ziemią i złe praktyki rolnicze, owocujące erozją gleby oraz burzami pyłowymi zmusiły do wędrówki ponad 3 miliony ludzi. Kalifornia miała być dla nich ziemią obiecaną (Joadowie w „Gronach gniewu" widzą w niej Kanaan), ale okazało się, że przybysze z Oklahomy czy Teksasu nie są tu mile widziani, bo za niskie stawki pracują Filipińczycy, Meksykanie, Chińczycy i Japończycy. Migranci mieszkali w strasznych warunkach w obozach przesiedleńczych, a zatrudnieni robotnicy sami polewali pomarańcze naftą – jedna z najbardziej przejmujących w „Gronach gniewu" scen – i palili stosy, żeby utrzymać ich cenę i nie pozwolić im wpaść w ręce głodującym przybyszom.

Na zdjęciu: Robert Capa

(img|694104|center)

Trudno się dziwić, że po doświadczeniach lat 30. Steinbeck pałał głęboką nieufnością do korporacyjnego kapitalizmu. Ameryka nie zawsze mu się podobała, ale niewątpliwie ją kochał. Jeśli ją krytykował, to z pozycji humanistycznych, bo i jego najbardziej zaangażowane powieści należałoby stawiać raczej obok „Nędzników" Wiktora Hugo niż prorewolucyjnych agitek. Uważał siebie za demokratę w stylu Nowego Ładu Franklina D. Roosevelta i – jak twierdzi jego biograf Jay Parini – do socjalizmu mu daleko. Miesiąc przed premierą „Gron gniewu" zaczęli go prześwietlać „chłopcy Hoovera" z FBI. Podejrzenia o rewolucyjne i komunistyczne sympatie miały się za nim długo zresztą ciągnąć. Ale „Dziennik z podróży do Rosji" potwierdził je w niewielkim stopniu. Choć to książka naiwna, a z sowieckiego punktu widzenia nieomal przychylna, egzaltowanych zachwytów komunizmem w niej brak.

Steinbeck daleki był od modernistycznego indywidualizmu, mimo że wiele modernistom zawdzięczał. Klarowności uczył się na Uniwersytecie Stanforda i od Hemingwaya, którego nigdy nie pozwalał – co stało się w latach 50. normą – lekceważyć jako pisarza.

Pochodził z Salinas w Kalifornii, którego współzałożycielem był jego dziadek ze strony matki, Irlandczyk Samuel Hamilton. Pragnął stworzyć wielką amerykańską powieść (Święty Graal prozaików za oceanem) i mu się to udało, a przy tym nie unikał niepopularnego wśród modernistów dydaktyzmu, dlatego też bywał lekceważony przez krytyków (w czym przypomina naszego Sienkiewicza, równie jak on popularnego i uwielbianego przez publiczność). Jego twórczość roiła się od nawiązań biblijnych i moralnych wzorców. Ciągle stawał po stronie słabszych: farmerów bez ziemi, strajkujących zbieraczy jabłek, dotkniętych kryzysem mieszkańców Oklahomy.

Mniejszy człowiek

Moralistą był niewątpliwie wielkim. Człowiekiem okazał się dużo mniejszym. Z pierwszą żoną rozstał się, gdy odniósł sukces. Niewykluczone, że wpłynęły na to w jakiejś mierze kompleksy Carol, ale trzeba pamiętać, że wspierała go w najgorszym okresie, latami służyła radą i redaktorską pomocą. Nie odegrała może takiej roli jak Anna Dostojewska w twórczości Fiodora, ale bez niej Steinbeck mógłby nie zostać Steinbeckiem. W zamian została zmuszona przez pisarza do aborcji, a w wyniku komplikacji musiała poddać się usunięciu macicy.

Inną ważną postacią w życiu autora „Gron gniewu" był jego ojciec John Ernst. Steinbeck junior starał się żyć w kontrze do seniora, nieudanego biznesmena, który skończył na urzędniczej posadzie. Być może dzięki temu został zresztą pisarzem, bo gdyby nie upór, którego zabrakło jego ojcu, pewnie po fiasku pierwszych książek by się poddał. Z tego powodu ojcem nieomal gardził (decydujące słowo w domu należało zresztą do matki, Olivii), mimo że John Ernst latami wspierał jego działalność literacką, także w dobie kryzysu, co miesiąc udzielając mu 50-dolarowego wsparcia.

Na zdjęciu: John Steinbeck z żoną

(img|694105|center)

Przez pierwsze siedem lat pisania zarobił ledwie 870 dolarów na książkach, co wystarczyłoby mu mniej więcej na dwa lata wegetacji z Carol. Kiedy w 1928 roku kończył pisać „Złotą czarę", mówił, że wie, iż to zła rzecz, ale „po jej grzbiecie wdrapie się do książki dobrej". Po fiasku świetnych „Pastwisk niebieskich" (krytyka zbyła je milczeniem, czytelnicy również) obiecywał sobie, że kiedyś będzie tak dobry, że nie będzie go można ignorować. Sukces odniósł już po śmierci rodziców, gdy w 1935 roku ukazała się „Tortilla Flat", jedna z jego najlepszych powieści luźno inspirowana legendami arturiańskimi i zarazem jedna z nielicznych amerykańskich powieści z lat 30., które do dziś się bronią.

Człowiekiem bywał małym, trudno też nie mieć zastrzeżeń do jego pracy dziennikarskiej. „Dziennik z podróży po Rosji" nie jest jedynym przykładem nierzetelności Steinbecka. Jeszcze wyraźniej objawia się to w głośnych „Podróżach z Charleyem". W 2010 roku w książce „Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki" oszustwa pisarza zdemaskował Holender Geert Mak. O ile w przypadku „Dziennika" można mówić o łatwowierności, o tyle „Podróże z Charleyem" to już konfabulacje do potęgi entej. Niemoralny moralista, naiwny konfabulator, genialny prostaczek – Steinbeck okazał się tym wszystkim.

Krzysztof Cieślik

d2evoku
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2evoku