Trwa ładowanie...
felieton
26-04-2010 12:40

Nasza klasa (trzeci felieton na czas przeprowadzki)

Profesor S. była jak Szekspir (który doskonale wiedział na co czekają różne podgrupy jego widowni i nie zanudził ani elżbietańskich dworaków, ani portowych prostytut i tragarzy).

Nasza klasa (trzeci felieton na czas przeprowadzki)Źródło: Inne
d3bzljk
d3bzljk

W kolejnej, oby ostatniej, fazie przeprowadzki musimy obaj posegregować rozmaite pamiątki i szpargały, które najpierw wyciągamy z pudełek, skoroszytów i albumów, a potem z powrotem do nich wkładamy, bo tak naprawdę nie wiadomo co z nimi zrobić. Ani wyrzucić, ani ułożyć wedle jakiegoś klucza, bo i wedle jakiego? Przedwczoraj P. wydobył z jakiegoś zachowanka tekturową okładeczkę obitą niebieskim plastikiem, z przodu ozdobioną herbem Bydgoszczy, w środku wyklejanką z kolorowego papieru (trzy kwiatki i serce) i wykaligrafowanym napisem: A. Mickiewicz „Miej serce i patrz w serce”. Tę przepiękną myśl z okazji ukończenia 8-mej klasy wpisała Zofia G.”
Zofia G., specjalność: nauczanie początkowe, przeszła na emeryturę kiedy P. i jego koledzy skończyli pierwszą klasę; już wtedy była mocno starszą panią, która dawno mogła była odejść ze szkoły. Siedem lat później – tak to sobie wyobrażam – spędziła ileś popołudni i wieczorów układając w kolejnych okładeczkach kwiatki i serduszka, naklejając z przodu herby miast polskich (inni dostali m.in. Głogów, Wrocław, Szczecin) i wypisując starannie cytat z Mickiewicza obok imion i nazwisk uczniów i uczennic, których uczyła tylko przez rok, w innej, przedemerytalnej epoce. I przyszła na zakończenie ósmej klasy, siwiuteńka, zgarbiona, stanęła przed piętnastoletnimi dryblasami i wręczała te małe, pokryte kolorowym plastikiem okładeczki, które wielu z nich cisnęło pewnie do najbliższego kosza na śmieci.
Jest coś obezwładniająco wręcz wzruszającego w tym obrazku, w tej drobnej postaci, która przynosi po latach swoje nieoczekiwane (i często pewnie niechciane) dowody pamięci, rozczulające „własnoroby” z herbami miast polskich. I zupełnie się nie dziwię P., że trzyma w domu tę okładeczkę z napisem „Bydgoszcz” w swoich szpargałach, i że będzie ją trzymał jeszcze długo, aż wszystkiego pozbędą się nasi spadkobiercy (w dekoracjach II. poł. XXI w., rodem z literatury s-f).

Jeżdżąc na spotkania autorskie, czytając teksty i rozmawiając z publicznościami w bibliotecznych czytelniach, salkach ośrodków kultury, świetlicach, aulach szkolnych, wielokrotnie słyszę pytania o moich nauczycieli polskiego. Nie tylko dlatego, że polonistki to na ogół najwierniejsza publiczność wieczorów autorskich, ale i dlatego, że dla wielu ludzi to nauczyciel był tą osobą, która jako pierwsza pokazała im do czego tak naprawdę służy literatura; że to nie zbiór nudnych, zakurzonych XIX-wiecznych powieścideł i nowelek i kilku niezrozumiałych wierszy z czasów króla Ćwieczka, ale żywe zwierciadło, rtęć magiczna, elektryczność i ogień.
Ja miałem to (dość rzadkie) szczęście, że cała moja rodzina uwielbiała czytać; nie znaczy to jednak, że poloniści (a w zasadzie: polonistki) nie mieli na mnie wpływu. Mieli – jedni lepszy, inni gorszy. W końcu każdym zawodzie trafiają się jednostki wybitne i wybitni kretyni; arcymistrzowie i partacze. Polskiego – wliczając w to pierwsze lata podstawówki – uczyło mnie pięć nauczycielek. Trzy z nich były nauczycielkami rzetelnymi, jedna była zupełną melepetą, jedna – prawdziwym wzorem. Zacznijmy od melepety.

Profesor P. przyszła do nas w zastępstwie, kiedy profesor R. (skądinąd przemiła) oddaliła się na roczny urlop macierzyński; byliśmy pierwszą klasą profesor P. i te nieszczęsne dwa semestry udowodniły, że najwyraźniej nie była stworzona do pracy w szkole. Rozkładała wielki skoroszyt, w którym skrywała książeczkę ze scenariuszami lekcji, i tłukła punkt za punktem, metodycznie. Chodziłem do oliwskiej Piątki, podówczas jednego z najlepszych trójmiejskich liceów, w dodatku do klasy dwujęzycznej, z wykładowym angielskim, gdzie były prawie same tuzy. Lekcje z profesor P. były dla nas intelektualną męką. Nie tylko dlatego, że była potwornie nudna i z najlepszej nawet książki była w stanie zrobić koszmarny pasztet, ale przede wszystkim dlatego, że mieliśmy podówczas umysły młode, rzutkie, świata ciekawe i skłonne do poszukiwań, a nie do stąpania utartym porządkiem scenariuszy, które profesor P. skrywała w skoroszycie. Zachodziliśmy zatem w głowę jakiż to kolejny punkt mamy wypełnić, jaką bazę zaliczyć; profesor
P. zaś myślała powoli i w ogóle miała problemy z komunikacją, więc jej pytania niespecjalnie nam pomagały. Najbardziej się gubiła, kiedy dochodziliśmy do kolejnych stadiów z pominięciem stadiów pośrednich, tego bowiem żaden scenariusz nie przewidywał. I tak toczyło się to powoli od dzwonka do dzwonka, w męczarniach. Żeby umilić sobie jakoś wlokące się minuta za minutą lekcje polskiego, wpuszczaliśmy profesor P. w maliny, a ona szła w malinowy chruśniak z uporem Aliny. Celował w tym zwłaszcza kolega Maciuś, który, zapytany na przykład o narrację w Lalce, odpowiadał z miną pokerzysty:
- Narrację w „Lalce” mamy trzecioosobową i pierwszoosobową. Narracja trzecioosobowa to narrator wszechwiedzący, obiektywny, narracja pierwszoosobowa to pamiętnik Rzeckiego. I jest to narracja subiektywna, co wiemy dzięki Prusowi, który sam nazwał Rzeckiego „starym subiektem”.
A profesor P. kiwała głową i wpisywała plusik.
Od początku roku staraliśmy się o nową polonistkę ale profesor P. odeszła z naszego liceum dopiero w czerwcu, by ustąpić profesor R., która wróciła z urlopu macierzyńskiego. I tyleśmy ją widzieli. Po kilku latach spotkała na ulicy naszą wychowawczynię, znakomitą nauczycielkę z długim stażem, rzuciła się na nią i zaczęła namawiać, trzymając za guzik:
- Kochanie, odejdź z tej szkoły, ta praca cię zniszczy, co za straszna, straszna praca! Od dwóch lat jestem agentką ubezpieczeniową, nawet nie wiesz, jaki to wspaniały odpoczynek po tej koszmarnej szkole!

Co innego pani profesor S.; to prawdziwy as szkolnictwa. Tylko część z nas trafiła na jej zajęcia – ci, którzy w ostatniej klasie wybrali sześciogodzinny fakultet z polskiego – i, doprawdy, byli szczęściarzami. Okazało się bowiem, że fakultet za każdym razem zmieniał się, jak to ktoś ujął, w prawdziwe wydarzenie kulturalne. Profesor S. nie tylko przynosiła nam stosy kserówek z najróżniejszymi, rzadkimi tekstami (o ileż ciekawszymi od tych, które „przewidywał program nauczania”), nie tylko łączyła literaturę z historią sztuki i filmem (była zresztą i polonistką, i filmoznawcą), nie tylko organizowała co rusz wycieczki na wystawy, spektakle i festiwale filmowe (gdzie program był tak napięty, że nawet w autokarze ktoś wygłaszał przygotowany zawczasu referat), ale przede wszystkim miała wielki dar słowa.
Profesor S. była jak Szekspir (który doskonale wiedział na co czekają różne podgrupy jego widowni i nie zanudził ani elżbietańskich dworaków, ani portowych prostytut i tragarzy); kiedy tylko jej wykład był zbyt trudny dla tych, którzy chodzili na polski z konieczności i bez specjalnego zainteresowania, od razu podrzucała jakiś rubaszny żart czy coś „ze zbrodni lub zboczeń”, jak to ujmowała. I szmery z miejsca cichły. Zamiast klepać na pamięć nudne formułki, rozmawialiśmy o etosie rycerskim w Pieśni o Rolandzie i w westernach; zamiast oddawać durne kartkówki, pisaliśmy opowiadania oparte o reprodukcję obrazu (na czas, żeby nie było zbyt łatwo). Na jej lekcjach poezja polska nie kończyła się na Broniewskim; była żywym organizmem a nie szlachetnym trupem w formalinie.

Tak, osobowość, tak, wiedza. Ale było coś jeszcze. Myślę, że po prostu – wiem, że brzmi to straszliwie banalnie – dzieliła się swoją fascynacją literaturą, sztuką, filmem. Światem. Uczyła nas nie podręcznikowych definicji czy wąskiego zakresu wiadomości wymaganych przez szkolny kanon, ale zachwytu, kreatywności, intelektualnej odwagi. Patrzenia na książki, filmy i obrazy jak na coś uroczego, migotliwego i ważnego; nie dziwię się, że tyle jej uczennic i tylu uczniów wybrało twórcze zawody: aktorów, operatorów, pisarzy, animatorów kultury, naukowców. Nade wszystko zaś do każdego ucznia podchodziła jak do osobnego świata, jednostki wyposażonej we właściwą sobie wrażliwość, specyficzne doświadczenia, uczucia, zainteresowania. To chyba właśnie entuzjazm, autentyczne zainteresowania tym, czego nas uczyła, oraz umiejętność dostrojenia się do każdego słuchacza sprawiały, że była tak powszechnie lubiana przez uczniów, że wywierała na nich tak ogromny wpływ, że wreszcie każdy z nas zapamiętał ją inaczej. Szaleni –
jako szaloną, twórczy – jako twórczą, rubaszni – jako rubaszną, intelektualiści – jako intelektualistkę.
Teraz, kiedy odeszła na emeryturę, zastanawiam się, czy „takie jeszcze produkują” – taką, jak Zofia G. czy taką, jak profesor S. Sądząc po tym, co oglądałem na polonistyce – raczej nie. Ale, pocieszam się, arcymistrzowie zawsze należą do rzadkości.

d3bzljk
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3bzljk