Trwa ładowanie...
d3384el
03-02-2020 22:29

Kobiety nieidealne (#3). Kobiety nieidealne. Joanna

książka
Oceń jako pierwszy:
d3384el
Kobiety nieidealne (#3). Kobiety nieidealne. Joanna
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Kobiety nieidealne powracają w wielkim stylu. Tym razem bardziej refleksyjnie i nostalgicznie, jednak wciąż życiowo, zabawnie i optymistycznie.
Spokojna i rozważna Joanna, która przez większość życia pracowała w przedszkolu i dokonywała tylko rozsądnych wyborów, pewnego razu zrobiła coś, czym wprawiła w osłupienie niezawodne przyjaciółki – wzięła ślub z poznanym na wakacjach w Tunisie mężczyzną. Od tej chwili jej stabilne życie, zwykle powoli toczące się swoimi torami, pognało na łeb, na szyję.
Joanna, początkowo przerażona zmianami, po pewnym czasie przekonuje się, że takie tempo bardzo jej odpowiada. Jej nowa codzienność polega głównie na próbach zrozumienia nastoletniej córki oraz – całkiem dosłownie – egzotycznego męża, który dopiero rozpoczął swoją przygodę z językiem polskim. Być może nowo zdobyta pewność siebie pomoże kobiecie pozbyć się ciężaru, który przez lata kładł się cieniem na całym jej życiu.
Doskonale ukazany świat kobiet – bez zbędnych upiększeń i lukrowanych opisów. Szczery, dowcipny i niezwykle fascynujący. Kolejny raz dałam się porwać lekturze. Serdecznie polecam!
Edyta Świętek, pisarka,
autorka m.in. cyklu Spacer Aleją Róż oraz powieści Nowe czasy

Kobiety nieidealne (#3). Kobiety nieidealne. Joanna
Numer ISBN

978-83-7674-752-1

Wymiary

130x200

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

352

Język

polski

Fragment

– Iza była przerażona. Co ja mówię, wszyscy się przeraziliśmy! Najpierw było sztywno, ale potem, wy­obraź sobie, ledwie się zaczęło, goście się rozluźnili. Słuchałeś kiedyś japońskiego chilloutu? Iza kupiła kil­kanaście płyt ze wschodnimi motywami i powiem ci, muzyka zen naprawdę coś robi z ludźmi. Twarze gości zrobiły się momentalnie uduchowione, jakby mental­nie się przebrali w skromne kimona, a buty zdjęli i zo­stawili za progiem. Swoją drogą szkoda, że nie zrobili tego naprawdę. Nie masz pojęcia, jak szpilki niszczą parkiet.

Czułam się dziwnie, gdy mój długo wyczekiwany egzotyczny mąż, który wreszcie dostał wizę do Polski, stał obok mnie. Równie speszony jak ja bliskością, od której odwykliśmy, przypominał mi paczkę otrzyma­ną na Gwiazdkę. Mężowie na ogół nie przypominają bożonarodzeniowych prezentów. Wystarczy zapytać którąkolwiek z żon. Powiedzą: mój mąż przypomina mi moją matkę. Albo: mój mąż przypomina mi swoją matkę. Czy też: mój mąż przypomina mi wielkie, nie­ogolone sumienie, które trzeszczy, że nie ugotowałam jeszcze obiadu i nie wywiesiłam prania. Ewentualnie jakaś szczęściara powie, że jej mąż przypomina Geor­ge’a Clooneya. Ale paczkę z prezentem?

Tymczasem Hamza, tunezyjski ortodonta, które­go poznałam na upojnych wakacjach, tym właśnie chwilowo dla mnie był. Niecierpliwie wyczekiwaną, cudowną, ekscytującą paczką, która nie wiadomo, co w sobie kryje. Poza tym miałam świadomość, że co­kolwiek znajdę w środku, będzie moje, na dobre i na złe, i że – w przeciwieństwie do nietrafionych gwiazd­kowych prezentów – nie zaniosę tego z powrotem do sklepu, prosząc o zwrot gotówki.

Zdenerwowani byliśmy zatem oboje, przy czym jego stres wyrażał się w milczeniu, a mój, jakby dla przeciwwagi, w pełnej wigoru paplaninie.

– Na stoły wjechały cuda wyczarowane przez Ka­zuo – kontynuowałam niestrudzenie – a tu się nagle okazuje, że nikt jej nie widział. Znaczy Izy. Jakby się rozpłynęła. Kazik wzrusza ramionami, Tadeusz mówi, że zamienił z nią najwyżej dwa słowa pół godziny wcześniej, jak się z nim witała. A potem przepadła. Jej matka, zajęta flirtowaniem z facetem Magdy, oświad­cza, że już dawno przestała podążać ścieżkami życia swojej córki. Jezu, co za pseudoliteracki bełkot, gdy­byś tylko mógł to słyszeć. Dobrze, że nie czułam jej oddechu za plecami. Tak czy owak, Izy nie ma. Była, ale nie ma, przepadła. Spaliła się z emocji albo rozpu­ściła z nudy. Z nią nigdy nie wiadomo. Jak mokry ja­skier wschodzi na bagnie, jak ognik nocny przepada… Zaraz, zaraz, jak to powiedzieć po angielsku? Przyda­łaby się Magda. Ale ty przecież i tak nie zrozumiesz. Zapewne w życiu nie słyszałeś o Mickiewiczu. Nie winię cię, no coś ty! Ja też nie mam pojęcia o tunezyj­skich wieszczach. W każdym razie Bill przygotował tort niespodziankę, z ogoniastą, nasyconą pomarańczą krewetką na samym czubku i wianuszkiem z kawio­ru, wiesz, jak ze Stendhala, czerwone i czarne. Obie lubimy wytrawne słodycze. W sensie Iza i ja. Nie kre­wetka i ja. Nie mam pojęcia, co lubi krewetka. Miały­śmy razem zdmuchnąć świeczki, ale Izy wciąż nie ma. I wiesz co? Pomyślałam, że nawiała, zdezerterowała i zostawiła mnie samą. Jak jakaś pieprzona egoistka. Choć, jakby tak pomyśleć, to do niej niepodobne.

Rzuciłam okiem na zamykany właśnie lotniskowy bar i ściągnięte surowo graficzne brwi chudej brunetki w różowych adidasach, zaciągającej roletę. Zdaje się, że byliśmy ostatnimi klientami. Czułam, jak pogrążam się w swojej paplaninie. Podobno zawsze tak robię, gdy jestem zdenerwowana. Dużo mówię i drapię się po bliźnie na lewym policzku.

Wypluwałam z siebie angielskie słowa, od czasu do czasu posługując się polskimi, a Hamza podnosił tylko od czasu do czasu wysoko brwi, patrząc na mnie z czymś na kształt podziwu. Był przyzwyczajony do milczących pacjentów, którym majstrował przy szczękach.

– Ostatnio miała pod górkę – ciągnęłam niezrażo­na. Ten monolog rozpędził się tak, że mogło go zaha­mować tylko nagłe niedotlenienie. – Rozumiesz, tak emocjonalnie pod górkę. Każdego by ruszyło. Tu oj­ciec, tam ojciec, i jak tu dogrzebać się prawdziwych korzeni? Na dodatek od jakiegoś czasu nie układało jej się z Tomkiem, choć prawdę mówiąc, nie miały­śmy zielonego pojęcia, że coś w ogóle powinno się układać. No wiesz, że są razem. Nic nie mówiła, a jak pytałyśmy, to się śmiała. Kombinowała, kluczyła, jak to Izaura. Raz tak, raz śmak. No zaiste, żuraw i cza­pla… A, prawda, ty nie wiesz, o co chodzi. Ale Sten­dhala chyba znasz?

Boże, co tam Stendhal, jak ja mam spędzić z nim resztę życia, skoro on nie ma pojęcia, kto to Bolek i Lolek czy Reksio…?

W tym momencie skończył mi się wreszcie tlen i zamilkłam. Na szczęście. Spłynął ze mnie cały animusz, na który się starannie zaprogramowałam. Stałam w środku nocy w hali przylotów na poznańskiej Ławi­cy, histerycznie łapałam oddech i chciało mi się pła­kać. Nikt, kto patrzyłby z boku, nie zgadłby, że właśnie witam dawno niewidzianego męża. Wyglądało raczej, jakby jakiś Arab przywiózł mi prochy ojca zabitego przez ISIS. Powstrzymywałam łzy, powtarzając sobie w duchu, że oto ziściło się moje marzenie. Starałam się nie myśleć o tym, że powinnam być teraz w naszej knajpie, z cudem odratowaną Izą, ale poczucie winy, uzbrojone – jak to ono – w ostry bagnet, dźgało mnie tak, że w środku się zwijałam.

Naprzeciwko stał mój wyśniony, ziszczony chłopiec z plakatu, mój Hamza. Piękny kochanek z moich snów i z mojej wakacyjnej, egzotycznej jawy. Ale przestrzeń między nami wydała mi się nagle tak bezkresna i obca, że postanowiłam ją zagadać. To było jedyne, co przy­szło mi do głowy. Moje koło ratunkowe. Żeby tylko starczyło mi tlenu. Widziałam jego niepewny uśmiech i domyślałam się, że czuje to samo co ja. Z jedną wa­lizką, w nieodłącznej białej koszuli z podwiniętymi rękawami, która, zdaje się, zastępowała lekarski ki­tel, z czarnymi włosami opadającymi na oko i w zwi­sających na tyłku dżinsach nie czuł się tu jak wzięty ortodonta, pewny siebie światowy mężczyzna, który przyleciał do Polski, bo taki miał kaprys. Za wszelką cenę starał się udawać, ale widziałam paniczny strach w jego oczach. Na tyle zdążyłam go poznać. Ja rów­nież się bałam. Różniliśmy się tym, że ja nie mogłam pozwolić sobie na strach. Tu, w Polsce, musiałam być pewna za nas oboje.

Do tej pory, kiedy ja lądowałam w Tunisie, na tej obcej, czerwonej ziemi, do kości wypalonej słońcem (równie dobrze mogłabym lądować na Marsie, mniej więcej tyle wiedziałam o ojczyźnie mojego męża), on mógł być mężczyzną czekającym na swoją żonę, któ­ra w kobiecym roztargnieniu zgubiła drogę. Za chwilę władczo ją zagarnie, objaśni jej zawiłe ścieżki życia, przedstawi rodzicom, pokaże, na czym to wszystko polega. Nawet jeśli ona jest zarabiającą na siebie, sa­modzielną Europejką, której się wydaje, że cywilizacja rozpoczęła się od matriarchatu. Był u siebie. Nie przyj­mowałam do wiadomości, że to nie męskość dodaje mu pewności, tylko alibi jego seksistowskiej kultury. Pozwalałam mu na to. Z pełną świadomością zosta­wiałam swoją europejską samodzielność na lotnisku w Poznaniu. Nie pozwalałam jej wsiadać ze sobą do samolotu. Miała tam siedzieć i czekać, aż wrócę i zno­wu pochłonie mnie jesienne błoto, dorosłość kredytów i wywiadówek.

Uwielbiałam tę archetypiczną, samczą władczość i opiekuńczość, tak naprawdę niepodbudowaną ni­czym konkretnym oprócz spuścizny jego przodków, która na jakiś czas pozwalała mi wyłączyć rozum, a włączyć emocje. Problem polegał na tym, że już nie mogłam sobie na to pozwolić. Teraz powinnam być jak jaskółka, która po cichu, bez aplauzu, lepi gniazdo, udając, że to dzieło pana jaskółka.

– A mogłabyś przestać tyle gadać? Stęskniłem się za tobą.

Opadły mi ręce, kiedy zobaczyłam własne myśli. Tyle emancypacyjnego wysiłku, wolnych kobiecych wyborów, a ja się po prostu rozpłynęłam, kiedy to usłyszałam. Gotowa byłam pocałować go w rękę.

Następnego ranka, ledwie otworzyłam oczy, za­dzwoniłam do Izy. Dzwoniłam do niej i w środku nocy, ale miała wyłączoną komórkę. Hamza, śmier­telnie zmęczony nieprzespaną przedpodróżową nocą, lotniskami i nadzieją na nowe życie, uśmiechając się samymi ustami, opadł na łóżko i choć uparcie próbo­wał otwierać jedno oko, po chwili spał jak niemowlę. Pomyślałam z żalem, że nici z namiętnego, porozłą­kowego seksu, ale prawdę mówiąc, głowę miałam za­przątniętą czym innym. Może i dobrze, gdyby nie to, zapewne znalazłabym milion uchybień w moim pre­cyzyjnie wymyślonym scenariuszu spotkania. Miałam czterdzieści lat, a wciąż nie umiałam poradzić sobie z wyobraźnią, która pisała dla mnie egzaltowane sce­nariusze i na dodatek wymagała, żeby inni karnie ob­sadzali role, które im wybrałam, choć najczęściej nie mieli pojęcia, że występują na deskach mojego teatru. Hamza miał biec do mnie przez całe lotnisko, z roz­wianym włosem, z wielkim bukietem kwiatów, wziąć mnie euforycznie na ręce, jednocześnie nalewając nam szampana do cudem wyczarowanych kieliszków, za­pewne unoszących się w powietrzu. Później mieliśmy się kochać do białego rana na wielkim łożu obsypa­nym płatkami róż.

Iza nie odbierała, więc coraz bardziej niespokojna zadzwoniłam do Magdy. Odebrała po kilku sygnałach.

– Jezu, Aśka, jest środek nocy – zabełkotała, wy­rwana ze snu, ale zaraz dodała, nieco przytomniejszym tonem: – Stało się coś? Z Hamzą wszystko okej? Przy­leciał?

– Okej, jutro ci opowiem. Jak Iza? Mam straszne wyrzuty sumienia, że ją zostawiłam.

– Niepotrzebnie. Poczekaj, naleję sobie wody, bo mnie suszy po tym sushi, he, he – zaśmiała się Mag­da. Słyszałam, jak brzdęka szklankami, i wyobrazi­łam ją sobie w długiej koszuli, która plątała jej się między nogami. Zawsze się śmiałyśmy, że Magda jest z dziewiętnastego wieku. – Nic jej nie jest. To­mek się nią czule zajął, taka korzyść z tego poża­ru. Nic dziwnego, że nie odbiera. Harumi pojechał z nami, więc mają wolną chatę, że się tak młodzie­żowo wyrażę.

– Młodzieżowo? – zadrwiłam. – Luśka by cię wy­śmiała.

– No to jak oni teraz mówią? – zainteresowała się Magda przelotnie, ale zaraz zmieniła temat. – Powie­działaś Hamzie o tym, co zaszło w restauracji?

Spojrzałam na śpiącego Hamzę. Jego półdłu­gie czarne włosy były rozsypane na poduszce, jak­by przez sen gdzieś biegł. Rozczulenie walczyło we mnie z rozczarowaniem. Te kwiaty, szampan i dziki seks…

– Powiedziałam o tym, co się stało, ale nie dodałam, że to zwarcie było nieprzypadkowe. Nie wiem w za­sadzie dlaczego. Może nie chciałam, by od pierwszej minuty uznał, że wszyscy prowadzimy tu jakieś sensa­cyjne życie. Może chciałam, by skupił się bardziej na mnie niż na kłopotach restauracji. Przynajmniej tego pierwszego wieczoru.

– My i sensacyjne życie – prychnęła Magda. – A w tej drugiej kwestii się udało?

– Jakby to powiedzieć, Hamza śpi. Dziwię się, że nie słyszysz jego chrapania. A ja martwię się o Izę. Mam wrażenie, że zostawiłam ją samą z tym wszystkim.

W odpowiedzi Magda prychnęła:

– No teraz to już nas obrażasz! Idź ty lepiej spać, demony karmią się nocą, jutro będzie prościej.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3384el
d3384el
d3384el
d3384el