Pójdziecie na akcję z buta
Książka, która w założeniu miała być powieścią, jest jednak tylko rzetelnym zbiorem anegdot o tym, jak żyją polscy policjanci.* Jest tu zatem wszystko, co być powinno: tak zwane twarde męskie rozmowy, najczęściej sprowadzone do dwóch tematów, czyli wódki i kobiet, jest nieco słabej erotyki i zaskakująco mało - jak na dumnie brzmiący podtytuł "Prawdziwe zbrodnie, prawdziwe śledztwa" - i zbrodni, i śledztw.* Loranty z jednej strony chciałby być porucznikiem Borewiczem, z drugiej strony pokazuje, jak siermiężnie wyglądała praca w polskiej policji na początku lat 90., kiedy na miejsce zdarzenia przełożeni nakazywali funkcjonariuszom iść "z buta", by dokonywać oględzin zwłok. Nie ma radiowozów i wycia syren jak w filmie, za to jest zdejmowanie odcisków palców zmarłej kobiety. W głowie posterunkowego rodzi się myśl: "Co będzie, jeśli ona ożyje?".
Ale kobieta jest martwa i bohaterowi opowieści wydaje się, że minęły wieki, zanim udało mu się pobrać odciski palców. To nie koniec koszmaru: śledczy analizują rany, rozbierają ofiarę, dyskutują o tym, co mogło się wydarzyć. Na koniec Bernard słyszy jednak: "Widziałem, co robiłeś z trupem, nadajesz się. Szlag może cię trafić, ale nikt nie może zobaczyć, co się z tobą dzieje, wszystko wytrzymasz. Ja też przyjechałem ze wsi i musiałem sobie poradzić".