Trwa ładowanie...

Arkadiusz Jakubik: Na dyplomie nie było dla mnie miejsca

Nigdy nie miał urody amanta, a na dodatek seplenił. A jednak dziś Arkadiusz Jakubik jest w aktorskiej czołówce. O swojej karierze na przekór i mocno wyboistej drodze do sukcesu, opowiada Kindze Burzyńskiej. Potknięć nie ukrywa, to rozmowa bez cenzury.

Arkadiusz Jakubik: Na dyplomie nie było dla mnie miejscaŹródło: Piotr Litwic
d374wzx
d374wzx

Kinga Burzyńska: Debiutowałeś w wieku ośmiu lat u boku Anny Dymnej, Emilii Krakowskiej i Franciszka Pieczki, choć o sławie wówczas zdobytej wolałbyś zapomnieć.

*Arkadiusz Jakubik: * W ”Okrągłym tygodniu” Tadeusza Kijańskiego. Tak, jest tam fragment, który złamał mi życie. Wyobraźmy sobie teraz tę sytuację. Moja rodzinna miejscowość, Strzelce Opolskie, cała szkoła idzie do kina Pionier-Agromet na premierę tego filmu. Następnego dnia dzieci wołają za mną: ”Aktor, pokaż pisiora!” i wszyscy się ze mnie śmieją. Faktycznie coś się tam u mnie w głowie przekręciło wtedy. Rodzice, bardzo szczęśliwi, że mają syna aktora, zawieźli mnie na kolejny casting, też do Kijańskiego. A on pyta, co się stało, gdzie ten uśmiechnięty, fajny, sympatyczny Arek. Bo zamiast niego przyjechał chłopak, który się wstydzi, chowa gdzieś za podwójną gardą. Zupełnie się wtedy zmieniłem.

Dzisiaj się z tego śmiejemy, ale mówiąc zupełnie serio, to było traumatyczne przeżycie.

Tak, musiałem zmienić szkołę. W tej nowej jakoś wszystko przycichło, nie wracaliśmy do tego, nikt za mną nie krzyczał na korytarzu. Ale pamiętam taki dzień, to była piąta klasa, już o tym wszystkim zapomniałem, już to zresetowałem z twardego dysku. Wracamy z kościoła i mama mówi: ”Synku, dzisiaj w telewizji o siedemnastej trzydzieści jest twój film”. Ja na to: ”Mamo, błagam cię, wiem, ale nie chcę o tym rozmawiać”. ”Ale poczekaj, upiekłam ciasto, kupiłam lody i zaprosiłam całą twoją klasę”. Ja dostałem szału, jakichś spazmów. Uciekłem z domu i przez cały wieczór chodziłem po parku, płakałem i powtarzałem sobie jak mantrę, że nienawidzę świata i nigdy nie będę cholernym aktorem. Wróciłem dopiero po zmroku, mama bardzo się o mnie martwiła. Na szczęście feralna projekcja jakoś się rozeszła po kościach — klasa przyszła, zjadła lody, zjadła ciasto, obejrzała film i nic. Dali mi spokój.

Jak to się stało, że po takich traumatycznych doświadczeniach jednak pojechałeś do Wrocławia i zdawałeś do szkoły teatralnej?

Mam szczęście, że w odpowiednim czasie spotykam na swojej drodze odpowiednich ludzi. W liceum taką osobą była moja polonistka, pani Urszula Kraka. Byłem w klasie matematyczno-fizycznej, pani Urszula otworzyła mi głowę na literaturę, na sztukę, zaciągnęła mnie do kółka teatralnego. Pod koniec pierwszej klasy wystawiliśmy ”Zemstę”, ja zagrałem Papkina. I to był pierwszy moment, kiedy zobaczyłem, że fajnie jest na tej scenie. Ja, nieśmiały, młody człowiek, wręcz introwertyk, nagle zyskuję aplauz, ludzie na mnie patrzą i biją brawo. Fajnie czuć się docenionym, zauważonym przez rówieśników. Myślę, że to kwestia potrzeby akceptacji, z czym ja miałem problem — między innymi dlatego, że sepleniłem, jąkałem się. Zresztą do dzisiaj mam wadę zgryzu, podobno od smoczka — przednie zęby mam za bardzo wysunięte do przodu.

Ale to nie przeszkodziło ci w dostaniu się do wrocławskiej szkoły teatralnej. I to z pierwszą lokatą. Czym zachwyciłeś komisję?

Nie mam pojęcia. Recytowałem Małgorzatę Hillar: ”My z drugiej połowy XX wieku”, jakieś opowiadanie Czechowa, Bursę… Po prostu miałem dobry dzień, miałem farta, tak to się wszystko ułożyło. Ale pamiętam, że jak zobaczyłem swoje nazwisko na liście przyjętych, to zrobiłem gest Kozakiewicza.

d374wzx

Dlaczego?

Mama, kiedy dowiedziała się, że będę zdawał do szkoły teatralnej, za jakieś ostatnie pieniądze, które trzymała w skarpecie, załatwiła mi korepetycje. Pięć lekcji u znanego aktora z Teatru Kochanowskiego w Opolu, aktora przez duże A. Jego żona była logopedką, z nim pracowałem przez godzinę, z nią przez pół. Ale umówmy się, co można zrobić w ciągu pięciu takich krótkich spotkań? Pamiętam ostatnią lekcję, ja z kopertą i butelką koniaku, którą w ramach podziękowań od mamy miałem wręczyć. Pan aktor zobaczył butelkę, od razu ją otworzył i mówi: ”Dawaj te teksty”. Ja recytuję kolejne teksty, on sobie polał, jedną lampeczkę, drugą, trzecią. Skończyliśmy zajęcia:”Dziękuję bardzo, nasza praca dobiegła końca”. Zapytał mnie, już byłem pełnoletni, czy ewentualnie mam ochotę na odrobinę. Ja, że bardzo chętnie. I przy tym koniaku odważyłem się zadać mu pytanie, które mnie nurtowało: ”Panie Arku — bo na imię miał tak samo jak ja — panie Arku, niech pan mi powie, czy ja mam jakieś szanse na tych egzaminach?”. On, już kompletnie wyluzowany, wziął mnie pod ramię: ”Ale szczerze ma być?”. ”Panie Arku, tylko szczerze!”. ”Szczerze, to daj sobie spokój”. Wiesz, co to znaczyło wtedy dla młodego człowieka? Masakra, pełna depresja. Spóźniłem się na ostatni pociąg, w ogóle chciałem zrezygnować z egzaminów. A potem w szkole teatralnej widzę listę osób przyjętych i siebie na tej liście. No i myśląc o tym aktorze przez duże A, zrobiłem gest Kozakiewicza. Wszyscy na mnie patrzyli jak na debila.

Krzysztof Respondek, twój kolega ze studiów, mówi, że byłeś niezwykle pracowity i ambitny. On miał eliminować swój śląski akcent, ty miałeś pracować nad dykcją. Respondek udawał, że eliminuje, a ty pracowałeś tak ciężko, że on miał wrażenie, że zamieniłeś swój aparat mowy na zupełnie inny.

Coś w tym jest, faktycznie jestem pracoholikiem. Ale z tą dykcją w szkole to nie miałem innego wyjścia. Początkowo trafiłem do grupy, gdzie wykładowca od dykcji przyszedł na pierwsze zajęcia, porozdawał teksty, po czym nie pojawił się przez cały semestr. Jak na koniec pierwszego roku profesorowie mnie usłyszeli — z tym moim seplenieniem — to postawili mi warunek, że albo coś się w tej materii zmieni, albo mnie wyrzucą. Wtedy trafiłem do grupy pani Mieczysławy Walczak, zaczęła się praca nad dokładnym ustawieniem aparatu mowy. Wszystkich szeleszczących spółgłosek uczyłem się od samego początku.

W każdej dziedzinie jesteś taki pracowity? Bartek Topa mówi, że zadajesz milion pytań reżyserowi, przed wejściem na scenę czy na plan musisz o postaci wiedzieć wszystko, być perfekcyjnie przygotowany.

Ja tych pytań faktycznie zadaję bez liku, ale to nie do końca ma związek z pracoholizmem, to jest mój sposób pracy nad rolą. Do roli nie da się przygotować w takim sensie, żeby od razu wiedzieć wszystko, od A do Z. Nie wierzę, że jakąś sytuację można ustawić w trakcie prób, przygotować i potem odegrać. Myślę, że tajemnica przygotowania do roli tkwi w pewnej czujności, którą trzeba w sobie zbudować, w otwartości na spotkanie, na to, co ma się wydarzyć przed kamerą.

Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

W filmie Macieja Pieprzycy ”Jestem mordercą” - Jakubik wcielił się z postać wampira z Zagłębia.

d374wzx

Ale jeśli jest się dobrze przygotowanym, to można improwizować.

Tak, ale to przygotowanie jest dla mnie konieczną drogą, którą próbuję iść już od momentu, kiedy dostaję do ręki scenariusz. Mam wtedy w głowie czystą kartkę papieru, taką tabula rasa, którą powoli zaczynam wypełniać drobnym maczkiem. To są najpierw pewne skojarzenia, drobne emocje, jakieś relacje. Powoli zaczynam się nasycać światem ze scenariusza, próbuję umiejscowić w tym świecie swoją postać ze wszystkimi jej cechami, emocjami, motywacjami. Zobaczyć ją wobec, w stosunku do innych postaci. To jest baza, którą muszę sobie przygotować, na której pracuję.

Nauczyłeś się tego w szkole, czy sam to sobie wypracowałeś? Szkoła nauczyła cię rzemiosła?

Każdy ma swoją drogę do tego zawodu. Nie chcę źle mówić o szkole teatralnej, uwielbiam Wrocław, mam ogromny sentyment i do tego miasta, i do szkoły, ale ja się tam nie potrafiłem odnaleźć. Nie miałem zbyt dobrych notowań u wykładowców, nie dostawałem ról. Przyszedł czas dyplomów i w pierwszym poważnym dyplomie, ”Wiśniowym sadzie”, nie było dla mnie miejsca. W kolejnym, ”Garbusie” Mrożka, dostałem rolę Garbusa, czyli miałem do powiedzenia ze trzy zdania, może pięć. Kompletnie bez sensu. Wtedy pierwszy raz zadałem sobie pytanie, czy to w ogóle jest zawód dla mnie. Jeżeli jestem tak słaby, to może trzeba po prostu zrezygnować.

Rzeczywiście ten zawód na początku cię nie rozpieszczał.

Swój prawdziwy dyplom zrobiłem w Teatrze Kalambur, gdy byłem na czwartym roku, to był ”Jednooki” Eduarda Maneta. Dostałem główną rolę, byłem bardzo zadowolony, nawet dumny, wyszło z tego całkiem sensowne przedstawienie. Po tym dyplomie w naturalny sposób dostałem w Teatrze Kalambur angaż. A wtedy o angaż było ciężko, w dodatku jeszcze Kalambur z jego legendą Festiwalu Teatru Otwartego i dawnym dyrektorem Bogusławem Litwińcem… I tu nagle ideały młodego człowieka, który chciał zmieniać świat przez teatr, sięgnęły bruku.

d374wzx

Co się stało?

Zostałem zaproszony do realizacji przedstawienia ”Szkoły błaznów” Michela de Ghelderode. Pierwsza próba, cały zespół aktorski, długi stół, zielone sukno, reżyser zaczyna exposé. Opowiada nam o dramacie, o autorze. Ma jakieś notatki, normalna rzecz. Ale coś w tej treści, którą próbował nam przekazać, pewien nienaturalny szyk zdań, zwróciło moją uwagę. Ja sobie kilka tych zdań zapisałem w dokładnym brzmieniu. Wróciłem do domu i wyjąłem z biblioteki Vademecum teatromana, taki bryk dla licealistów. Otóż facet przepisał to całe exposé stamtąd. Myślę sobie: ktoś mnie tutaj próbuje zrobić w trąbę. Potem jeszcze odbyło się parę kompletnie pozbawionych sensu prób. Przełomem był moment, kiedy reżyser przyszedł, mówiąc, że miał sen o tym, jak będzie wyglądało nasze przedstawienie. ”Szanowni państwo, tutaj jest scena, a tutaj jest widownia, a w naszym przedstawieniu będzie odwrotnie”. Cały zespół aktorski zachwycony: ”Brawo, brawo!”. A ja sobie myślę: ”Chyba śnię! Stary, uciekaj stąd!”. Zrobiłem w tył zwrot i pobiegłem dwa piętra wyżej, do dyrektora, z prośbą o urlop bezpłatny. Dostałem ultimatum: albo pan zostaje i gra, albo się żegnamy.

Nie wróciłeś tam?
Nie, nie wróciłem. To był akt totalnej desperacji, który aktor w połowie września rezygnuje z etatu? Wtedy wylądowałem na sezon w Operetce Warszawskiej. Z deszczu pod rynnę. Do dziś — trochę z przekory i jakiegoś sowizdrzalstwa — na samym początku swojego CV aktorskiego zawsze wpisuję występ w ”Zemście nietoperza”.

Skąd się tam w ogóle wziąłeś?

Zatrudnił mnie Jan Szurmiej, który w połowie lat dziewięćdziesiątych chciał z operetki zrobić teatr muzyczny. To zresztą niestety mu się nie udało, późniejsze powstanie Teatru Muzycznego Roma jest zasługą Wojtka Kępczyńskiego. W każdym razie wtedy, obok spektakli takich jak ”Piaf” czy ”Sztukmistrz z Lublina”, trzeba było również zagrać dla ansamblu operetkowego — właśnie rzeczoną ”Zemstę nietoperza”. Klasyczną operetkę Straussa juniora w przekładzie Juliana Tuwima. Tam wystąpiły największe gwiazdy polskiej sceny operetkowej: Grażyna Brodzińska, Bogusław Morka, potężne, szkolone, klasyczne głosy. A pomiędzy nimi ja.

d374wzx

Jaką arię śpiewałeś?

Moja postać, adwokat, miała do wyśpiewania trzydzieści sześć bar- dzo trudnych określeń prawniczych. To było słowotwórstwo Tuwima, kompletnie nie do zapamiętania. Na szczęście miałem tam taką wielką czarną teczkę, na premierę zapisałem w niej sobie wszystkie te słowa, po prostu ją otwierałem i spokojnie mogłem to przeczytać.

Śpiewałeś klasycznym śpiewem operowym?

Nie, no skąd. Umówmy się, że ze śpiewaniem to ja jestem raczej na bakier.

Jak to? Przecież ciebie muzyka zawsze interesowała, w szkole średniej był zespół Bez krzywdy, teraz jest Doktor Misio, za chwilę wydajecie trzecią płytę.

Ale ja bardziej gram, że śpiewam. Nie, tam ja się po prostu darłem wniebogłosy. Wtedy nie było mikroportów, trzeba się było siłą natury przebić przez rampę do publiczności. Bardzo ciekawe doświadczenie, ale ja nie do końca miło wspominam ten czas.

d374wzx

Dlaczego?

To był szok kulturowy, podróż w czasie. Jakbym się wehikułem czasu przeniósł sto pięćdziesiąt lat wstecz. Kompletnie się tam nie potrafiłem odnaleźć, te kandelabry wszędzie, no i przede wszystkim szokująca kastowość tego świata — soliści z nikim nie rozmawiają, nie utrzymują absolutnie żadnych kontaktów z chórem, z baletem czy z orkiestrą. Pamiętam, że stoczyłem straszne boje z dyrekcją teatru, kiedy mi kazano wyrobić legitymację solisty operetkowego. Przyniosłem malutkie zdjęcie, na którym wyglądam jak rosyjski marynarz mórz północnych, obcięty na króciutkiego jeża, w koszulce w paski. Dyrekcja na to: ”Czy pan zwariował?! To jest obraza dla naszej instytucji, takie zdjęcie nie może się znaleźć w legitymacji solisty operetkowego!”. Ale ja się uparłem. Do dzisiaj, jak mam gorszy humor, z lewej szufladki w biurku wyciągam sobie tę legitymację i patrzę — o, to jestem ja, podpisano: solista operetkowy Jakubik Arkadiusz. Przesiedziałem tam rok, potem nas zwolnili.

I co dalej?

Dalej było słabo. Bardzo słabo, przez kilka lat nie mogłem znaleźć pracy. Im bardziej tej pracy szukałem, im bardziej chodziłem po różnych produkcjach filmowych, telewizyjnych, tym bardziej nic z tego nie wychodziło. Fakt ukończenia szkoły wrocławskiej bynajmniej nie pomagał.

Dlaczego?

Jak ludzie słyszeli, że skończyłem szkołę we Wrocławiu, to od razu pytali, czy jestem lalkarzem. Tłumaczyłem, że nie, tam jest też szkoła aktorska, filia Krakowa. ”A, to nie wiedzieliśmy”. To jest świetna szkoła, kilkoro fantastycznych kolegów i koleżanek ją skończyło, na czele z Kingą Preis, Robertem Więckiewiczem czy Erykiem Lubosem. Tam zawsze przyjmowano jednostki niepokorne, ludzi, którzy trochę więcej przeżyli, różne dziwne indywidua, którym ciężko się było dostać gdzie indziej: bo za stary, bo brzydki, gruby, mały, krzywy, połamany. Dzisiaj się tym Wrocławiem szczycę, ale wtedy myślałem zupełnie inaczej. I znów pojawiła się myśl, że może jednak zrezygnuję z tego zawodu — jak przez parę lat telefon nie dzwoni, to zaczynasz nabierać pewności, że to nie jest twój świat. Ale musiałem gdzieś zarabiać, żeby mieć na życie, na czynsz w tej Warszawie. Wtedy zacząłem myśleć o reżyserii.

d374wzx

Tyle że na studia reżyserskie się nie dostałeś.

Nie. Zupełnie nie znalazłem uznania u pedagogów, którzy tam przyjmowali. Ale ja jestem strasznie uparty, moja żona powtarza, że jestem upartym osłem spod znaku Koziorożca. Koledzy, którzy dostali się na tę reżyserię, studiowali tam przez kolejne lata, a ja po prostu zacząłem reżyserować. Pierwsze przedstawienie z zawodowymi aktorami zrobiłem w Teatrze Rampa, to był spektakl o oberiutach, takich dadaisto-surrealistach z Leningradu. Potem zrobiłem ”Jeźdźca burzy” o Morrisonie i The Doors, który jest grany od siedemnastu lat do dzisiaj. Jak wystawiłem w Warszawie ”Goło i wesoło”, na premierę przyszedł pan Maciej Wojtyszko, ówczesny rektor reżyserii. Zachował się z ogromną klasą. Po przedstawieniu podszedł do mnie, pogratulował i powiedział: ”Panie Arkadiuszu, po naszym ostatnim spotkaniu cóż mogę panu powiedzieć…”. Kłopotliwa chwila ciszy i: ”Reżyserem jest nie ten, kto kończy szkołę, tylko ten, kto reżyseruje. Trzymam za pana kciuki i proszę reżyserować dalej”. To było super. Ale ja jednak reżyserowałem tylko od czasu do czasu, no i brakowało mi aktorstwa.

Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Przygotowując się do roli w ”Wołyniu” miał w głowie rodzinne opowieści o dziadkach Anieli i Franciszku uciekających z rodzinnej wsi przed Ukraińcami.

Co było przełomem?

To, o czym wspomniałem wcześniej — trzeba spotkać właściwą osobę w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Dla mnie tą osobą był Wojtek Smarzowski.

Po raz pierwszy zagrałeś u niego w ”Małżowinie”. Pamiętasz to pierwsze spotkanie?

Pamiętam. Tylko że ja w tym filmie pojawiam się na parę sekund. Zaproszono mnie jako epizodystę. Nie było pieniędzy, kazali mi się w domu przebrać za menela z Pragi, no to się przebrałem, przyjechałem na plan filmowy. Nikt się mną nie interesował, jarałem fajki i czekałem, aż mnie zawołają. Obok grupka prawdziwych meneli kończyła jakieś wino. Śmiesznie to wyglądało od drugiej strony, przeczytałem później wywiad z Wojtkiem, gdzie opowiadał, jak wchodzi na to podwórko, jacyś menele piją wino, jeden menel pali fajki — to właśnie byłem ja. Tak się poznaliśmy.

To był 1998 rok. ”Wesele”, w którym stworzyłeś genialną postać notariusza Janochy, powstało dopiero w 2004. W ciągu tych sześciu lat byłeś Rysiem z ”13 posterunku”.

Ostatnio na jakimś ambitnym festiwalu filmowym ktoś bardzo mnie komplementował: ”Panie Arkadiuszu, pan jest wspaniałym aktorem, te role u Smarzowskiego, u Pieprzycy, u Leszka Dawida, ten ”Dom zły”, ”Jestem mordercą”, no naprawdę, naprawdę… Ale i tak najlepsza pana rola to jest Rysio”. Dzisiaj już na szczęście mam do tego dystans, ale przez wiele lat Rysia nienawidziłem.

Czemu ty go w ogóle zagrałeś?

Bo nie miałem z czego żyć. Potrzebowałem pracy i poszedłem na casting. Nie miałem pojęcia, że ten serial będzie miał taką siłę rażenia. Nagle znalazłem się w szufladzie z napisem ”Debil z metalową ręką”. I siedziałem w tej szufladzie, i nijak z tej szuflady nie mogłem wyjść. To mnie nauczyło, że twarz aktor ma tylko jedną. Dziś bardzo skrupulatnie czytam scenariusze, zawsze radzę się żony, która jest moim pierwszym recenzentem, rozmawiam też z moją agentką Donatą Rojewską — żeby, krótko mówiąc, nie popełnić błędu. Oczywiście wpadki się zdarzają, mam w swoim CV nominację do Złotych Węży.

A za cóż?

Film nosi znamienny tytuł ”Kochanie, chyba cię zabiłem”. Polecam uwadze. Byłem nawet na gali rozdania, ale niestety przegrałem z Borysem Szycem. Bardzo żałuję, bo strasznie chciałem mieć takiego węża w domu.

Widzę, że dystans masz niesamowity. Chociaż jak się ma na koncie tyle fantastycznych ról, to można ten dystans mieć. Smarzowski dał ci szansę i po Rysiu zagrałeś Janochę.

Do dzisiaj nie rozumiem Smarzowskiego. Musi mieć jakąś żyłkę hazardzisty w sobie, ja bym się w życiu nie odważył dać takiej poważnej, dramatycznej roli aktorowi z gębą idioty z ”13 posterunku”.

To prawda, że jesteś honorowym członkiem gildii polskich notariuszy? Zwolnionym ze wszystkich opłat?

Podobno. Podpisywałem jakiś akt notarialny i nagle ten prawdziwy notariusz mówi: ”Ooo, notariusz Janocha!”, i informuje mnie, że na jakimś ich sympozjum zostałem wybrany na honorowego członka gildii. Nie wziął ode mnie żadnej taksy notarialnej, a to było nawet poważnych parę złotych.

”Wesele” to był moment, kiedy dotknąłeś metafizyki w kinie?

W moim rozumieniu ten zawód nie ma nic wspólnego z metafizyką. To rodzaj rzemiosła, które jeden aktor wykonuje lepiej, a drugi gorzej. Natomiast wtedy po raz pierwszy, ale to dopiero wyszło w praniu, w normalnej, codziennej robocie na planie, udało mi się zintegrować się z postacią, zamienić się w nią. Ale okazało się, że aby znaleźć tę postać w sobie, znaleźć jej emocje, po prostu muszę być sam. To się faktycznie zaczęło przy ”Weselu” i tak mi zostało do dzisiaj. Nie siedzę z innymi aktorami w bufecie czy barobusie, nie opowiadam anegdot. Nie mam takiej umiejętności, jak większość moich znakomitych kolegów czy koleżanek, że opowiadają jakąś historię, puentują ją, wszyscy się śmieją, a potem jest ”kamera, akcja”, i oni pstryk!, w ułamku sekundy już są w tym świecie. Ja tak nie mam, ja tam muszę być przez cały czas, cały czas ten monolog jak u Stanisławskiego, ten strumień świadomości musi u mnie płynąć. Patrzą na mnie czasami jak na debila, zdaję sobie z tego sprawę — facet chodzi i coś tam do siebie gada. Albo śpi. Bo tego się też tam nauczyłem; jak mam wolne piętnaście minut, to zasypiam w sekundę. Następuje regeneracja organizmu, budzę się i mogę wszystko.

Mówisz, że w trakcie zdjęć cały czas jesteś w postaci. Jak potem tę postać — takiego Janochę, Środonia z ”Domu złego” — zostawić, jak się jej pozbyć? Podobno po kolejnych dojmujących rolach zdarzają ci się momenty załamania.

”Wesela” szczególnie nie odchorowywałem, ale tam zadanie było lżejsze. Natomiast po ”Domu złym” faktycznie skończyło się jakimś rodzajem depresji, wpadłem w czarną dziurę, przez parę miesięcy nie mogłem się pozbierać. Od momentu, kiedy aktor dowiaduje się, że będzie grał w filmie i dostaje scenariusz do ręki, do momentu zakończenia zdjęć upływa średnio około roku. To jest czas nasycania się tym fikcyjnym światem, konstruowania postaci, wchodzenia w postać. I nagle z dnia na dzień to wszystko przestaje istnieć. Budzisz się w swoim łóżku, w swoim domu i orientujesz się, że tego świata — w którym funkcjonowałeś jeden do jednego, w którym kochałeś, nienawidziłeś, przeżywałeś ekstremalne emocje — nie ma. Nie wiesz kompletnie, co ze sobą zrobić, zaczynasz chodzić po ścianach, po sufitach. Są różne sposoby, żeby sobie z tym poradzić, pewnie do najbardziej popularnych należy alkohol. Ale to naprawdę jest masakra. Reżyser ma łatwiej, ponieważ dla niego zakończenie zdjęć to tylko koniec kolejnego etapu pracy nad filmem. Ma szansę na łagodniejsze wychodzenie z tego świata, bo zostaje jeszcze cała postprodukcja, montaż, dźwięk i tak dalej. A dla aktora to jest po prostu szok.

Ty jesteś zarówno aktorem, jak i reżyserem — i to nie tylko teatralnym. Wyreżyserowałeś dwa naprawdę doskonałe filmy: w 2010 roku ”Prostą historię o miłości”, w 2016 ”Prostą historię o morderstwie”. Na pierwszy nie miałeś pieniędzy, robiłeś go cztery lata, skończyłeś z długami. Skąd tyle determinacji, co jest takiego fascynującego w stawaniu po drugiej stronie kamery?

Ta planeta aktywności twórczej, jaką jest reżyseria, nie da się z niczym porównać. Jako aktor jesteś trybikiem w ogromnej filmowej machinie. Masz mniejszą lub większą rolę do zagrania, ale uczysz się tekstów, które ktoś napisał. Wiadomo, musisz tę treść wypełnić swoimi emocjami, swoją twarzą, swoją fizycznością, ale jednak to nie jest świat wymyślony przez ciebie. Będąc reżyserem czy współautorem scenariusza, jest się kreatorem, wymyśla się świat. Najpierw na papierze, potem powoli nasyca się go twarzami aktorów, kostiumem, scenografią. Później już jest plan filmowy, jeszcze później montaż… To jest taki rodzaj adrenaliny, której aktorstwo nie daje. Faktycznie miałem długi po ”Prostej historii o miłości” — nie dostaliśmy dofinansowania, musieliśmy to robić sami, rodzinnymi, towarzyskimi siłami. Namówiłem mojego brata, który był operatorem, żeby załatwił ekipę realizacyjną, sam wziąłem na siebie aktorów. Zrobiliśmy film własnym sumptem, wydając razem ze współproducentem Wieśkiem Łysakowskim wszystkie swoje oszczędności. Pracowało się za tak zwane udziały. Tych udziałów nigdy nie było, ponieważ film nie odniósł sukcesu kasowego. Przy ”Prostej historii” o morderstwie przeszliśmy już całą drogę po bożemu, dostaliśmy normalne dofinansowanie i tu aktorzy zagrali już za pieniądze. Chociaż to też zabrało mi kilka lat życia.

Czy dla aktorów, z którymi pracujesz, ma znaczenie, że sam jesteś jednym z nich? Mówisz im, jak mają grać?

Nie, broń Boże. Po to się bierze swoich ukochanych, najlepszych aktorów, żeby oddać im te postacie. Jako aktor nie cierpię, kiedy reżyser pokazuje mi, jak mam zagrać, jak mam mówić jakąś kwestię. Sam nigdy tego nie robię, kiedy staję po drugiej stronie kamery. Jestem bardzo wyczulony na aktorów, myślę, że potrafię się z nimi dogadać. Bo dialog, rozmowa, to jest rzecz absolutnie najważniejsza. Dla mnie najistotniejszy w pracy reżyserskiej jest okres przed rozpoczęciem zdjęć, czyli właśnie rozmowy i pytania. Czytamy sceny, lekko je sobie podgrywamy, skracamy, zmieniamy. Bardzo jestem wtedy wyczulony na to, co aktorzy mają do powiedzenia, ponieważ przychodzi chwila, kiedy postacie stają się ich własnością. Trzeba aktorów słuchać i jeszcze raz słuchać, bo od pewnego momentu aktor wie na temat swojej postaci więcej niż reżyser.

No właśnie, wracając do drugiej strony kamery i do ”Domu złego”… Twój bohater, Edward Środoń, był ministrantem czy mordercą?

A to już bym zostawił widzom. Kiedy dostałem scenariusz ”Domu złego”, to powiedziałem Wojtkowi Smarzowskiemu, że mam ogromny problem z głównym bohaterem. Ponieważ tam są sceny, które ewidentnie wskazują na to, że on popełnił to morderstwo z pełną premedytacją. Pamiętam, że Wojtek zaproponował rodzaj gry, którą prowadziliśmy praktycznie przez cały okres pracy nad filmem — umówiliśmy się, że ja w moim własnym mniemaniu jestem ministrantem, jestem niewinny. Poprosił tylko, żebyśmy nagrali kilka scen, które on później wmontuje, a które sprawią, że widz zacznie sobie zadawać pytanie, czy Środoń na pewno jest do końca takim aniołem. Kiedy jeździliśmy z ”Domem złym” na pokazy przedpremierowe czy jakieś festiwale, to zawsze po seansie Wojtek pytał publiczność, czy ich zdaniem Środoń jest ofiarą, czy katem. I zdania były podzielone.

Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Emfazy Stefański - w tej roli zobaczymy Arkadiusza Jakubika już niebawem. Na 20 października zaplanowana została premiera nowego filmu Bodo Koxa. "Człowiek z magicznym pudełkiem".

Bronisz swoich postaci, nawet jeśli masz do zagrania kata, czy starasz się je tylko zrozumieć?

Obronić postać to rzecz najważniejsza. Ale myślę, że bohaterowie w filmach Smarzowskiego dlatego mają taką siłę rażenia i są tak przekonujący, że są bardzo blisko człowieka. Każdy anioł zawsze ma mniej lub więcej brudu za paznokciami, a każdy morderca mniejszą lub większą aureolę z tyłu głowy. Tak samo skonstruowany jest każdy z nas, każdy człowiek, to jest ciągła walka pomiędzy jasną i ciemną stroną mocy. Dlatego też jeżeli dostaję do zagrania anioła, to muszę go pobrudzić, utaplać w błocie, a jeżeli dostaję mordercę, to muszę go wybronić i poszukać w nim jasnych stron.

W ostatnim swoim filmie, ”Jestem mordercą” Macieja Pieprzycy, zagrałeś postać wzorowaną na ”wampirze z Zagłębia”, Zdzisławie Marchwickim.

Cała ta sprawa miała kilka wątków, ten autentyczny proces z połowy lat siedemdziesiątych był zbyt skomplikowany, żeby to uniósł film fabularny. Naprawdę stracono wtedy dwóch ludzi, Zdzisława Marchwickiego i jego przyrodniego brata Jana, trzeci z braci, Henryk, został skazany na trzydzieści pięć lat więzienia. W filmie jest tylko jeden oskarżony, Wiesław Kalicki. Kiedy dostałem telefon od Maćka Pieprzycy, że napisał scenariusz z myślą o mnie, to mi z wrażenia koparka opadła. Strasznie się ucieszyłem.

Tu też miałeś sytuację nieoczywistą. Broniłeś Kalickiego?

Paradoksalnie ja nawet za bardzo nie musiałem go bronić.

Cały Śląsk wie, że Marchwicki był niewinny?

Właśnie nie. Ja sam przez czterdzieści kilka lat byłem przekonany, że to on jest wampirem z Zagłębia. Moja rodzina pochodzi z Gliwic, doskonale znałem tę historię z opowiadań mamy i babci. Babcia pracowała w restauracji Lotos i wtedy zawsze jak kończyła w nocy, to dziadek po nią przyjeżdżał, bo sama bała się wracać. Na całym Śląsku panował paniczny strach, po zmroku na przystankach stali mężczyźni z metalowymi prętami, z jakimiś łyżkami do opon — czekali, aż ich kobiety wysiądą z tramwaju czy autobusu, żeby je odprowadzić do domu. Surrealistyczny widok to musiał być. I paradoksalnie od momentu kiedy rzekomy wampir z Zagłębia został schwytany, o czym było bardzo głośno w ówczesnych komunistycznych mediach, ludzie na Śląsku przestali się bać, mogli zacząć normalnie funkcjonować. Kiedy zaczynaliśmy pracę nad fabułą, dostałem od Maćka Pieprzycy link do jego filmu dokumentalnego, który zrobił w 1998 roku, też pod tytułem ”Jestem mordercą”. Maciek dotarł między innymi do oficerów MO, którzy pracowali w grupie dochodzeniowej ”Anna”. Za stracenie braci Marchwickich jest odpowiedzialny oficer milicji Jerzy Gruba, który po tym spektakularnym procesie awansował, został komendantem wojewódzkim MO w Katowicach. Facet od mokrej roboty, współodpowiedzialny też za pacyfikację kopalni Wujek, pod jego dowództwem były wtedy oddziały ZOMO. Ten film dokumentalny świadczy o niewinności Zdzisława Marchwickiego. Kiedy go zamknięto, morderstwa faktycznie ustały, tyle tylko że to była kwestia przypadku. Złapano niewłaściwego człowieka i tego człowieka zamordowano.

Widzę, że ciężko ci o tym mówić.

Na premierze w Katowicach spotkałem się z synem Marchwickiego, panem Zbigniewem. Fantastyczny człowiek — całe życie z takim odium, a nie zmienił nazwiska, ma wspaniałe dzieci, wykształcił je, wszystko sobie poskładał i wciąż walczy o dobre imię ojca. Zawsze kiedy zmieni się minister sprawiedliwości, pisze do niego listy z prośbą, żeby przejrzał jeszcze raz akta sprawy, i za każdym razem dostaje odpowiedź odmowną. Długo po zakończeniu zdjęć cały czas to wszystko do mnie wracało. Mam ogromną nadzieję, że po filmie ”Jestem mordercą” coś się zmieni, że jest szansa na jakiś proces kasacyjny.

W ostatnim czasie stworzyłeś kilka wybitnych kreacji, od Kalickiego po Macieja Skibę w ”Wołyniu”, kolejnym filmie Wojciecha Smarzowskiego. Podobno z planu ”Wołynia” uciekałeś.

Dziwisz się? Świat, który w tym filmie wykreował Wojtek, jest światem tak okrutnym i tak przerażającym, że naprawdę chciałem stamtąd uciekać gdzie pieprz rośnie. A przecież moja postać nie dotrwała nawet do finałowej rzezi, do tej końcowej sekwencji ludobójstwa. Nie wiem, co by się działo, gdybym tam jeszcze musiał zostać — to, co wcześniej widziałem na planie, naprawdę mi wystarczyło. Jest tam taka scena, kiedy wracam z moim oddziałem po przegranej kampanii wrześniowej. Kiedy na moich kumpli z oddziału napadają Ukraińcy, siedzę w stodole na strychu, przerażony oglądam z góry tę jatkę. Potem była scena o świcie, kiedy uciekam i nagle dociera do mnie, że jeden z moich żołnierzy miał cywilne ciuchy i one mi się przydadzą, żeby przeżyć. Muszę tam do nich wrócić i zobaczyć bestialsko zmasakrowane ciała swoich ludzi. Po tej scenie faktycznie się rozpadłem kompletnie.

A jak w ogóle trafiłeś do tego filmu?

Do roli Skiby był casting. Ale najpierw Wojtek bardzo długo szukał odtwórczyni głównej roli żeńskiej. On ma niebywałą intuicję i spośród tych kilkuset dziewcząt, które przesłuchał, wybrał akurat Michalinę Łabacz. To, co ona zrobiła w tym filmie, to jest absolutne mistrzostwo świata, aż trudno uwierzyć, że po raz pierwszy stanęła przed kamerą. W każdym razie trzeba było znaleźć takiego aktora, żeby między nim a Michaliną był jakiś rodzaj chemii, energii. Strasznie się bałem tego castingu. Ja w ogóle nienawidzę castingów, ale idąc na ten, byłem podwójnie zestresowany. Bo raz, że wiadomo, chciałem zagrać w tym filmie, miałem przeczucie, że to będzie bardzo, bardzo ważny film, który kiedyś stanie się częścią naszej tożsamości historyczno-kulturalnej. A dwa, że z tamtymi wydarzeniami łączą mnie prywatne, rodzinne sytuacje. Moi dziadkowie, Franciszek i Aniela Jakubikowie, w czterdziestym trzecim roku uciekali spod Stryja przed ukraińskimi bandami. Ja tamte historie znam z pierwszej ręki, chociaż to były przekazy bardzo fragmentaryczne, bo babcia i dziadek nie chcieli o tym rozmawiać. To dla mnie piekielnie ważna sprawa, że mogłem być tym Maciejem Skibą. To jest też film, który coś we mnie zmienił.

To znaczy?

W tamtym czasie był taki zwyczaj na Kresach, że w każdym gospodarstwie stała drewniana skrzynia. Najstarszy w domu mężczyzna zapisywał na niej ważne wydarzenia z życia rodziny. I historyczne, i te prozaiczne, codzienne. Z jednej strony, że prapradziadek poszedł do powstania styczniowego, że dziadek poszedł na wojnę polsko-bolszewicką, że weszli Ruscy, potem Niemcy. Z drugiej, że krowa padła albo kury ukradli. Jest taka scena w filmie. To była dla mnie bardzo ważna lekcja patriotyzmu — ciężko mi to słowo przechodzi przez usta, bo niestety ostatnio bardzo jest nadużywane i różni ludzie nim sobie wycierają różne części ciała. Ale Wołyń sprawił, że zacząłem odczuwać potrzebę znalezienia swoich korzeni, tego, skąd się w ogóle wziąłem. Wcześniej nigdy mnie to nie interesowało, zawsze żyłem bardzo szybko, byłem zajęty pracą. To się zmieniło. I ja sobie taką skrzynię sprawiłem, i postawiłem w moim gabinecie. Jakiś czas tylko stała. Ale ostatnio na wewnętrznej stronie wieka napisałem: ”Najstarszy syn wyprowadził się z domu i studiuje scenariopisarstwo w Łodzi”.

Fragment pochodzi z książki ”Szkoła filmowa”, Kingi Burzyńskiej, wydanej nakładem wydawnictwa W.A.B

Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

"Szkoła filmowa" to zapis pasjonujących wywiadów, przeprowadzonych przez Kingę Burzyńską z najwybitniejszymi polskimi aktorkami i aktorami różnych pokoleń, m. in. Anną Dymną, Agatą Kuleszą, Andrzejem Grabowskim, Maciejem Stuhrem, Tomaszem Kotem. Artyści opowiadają o początkach swojej kariery: egzaminach do szkoły aktorskiej, scenicznym i filmowym debiucie, metodach pracy, a także o drodze, jaką przeszli od tamtych czasów do chwili obecnej.

Arkadiusz Jakubik — ur. 14 stycznia 1969 w Strzelcach Opolskich. Już jako ośmiolatek zagrał w filmie Tadeusza Kijańskiego ”Okrągły tydzień”, a dwa lata później w jego ”… cóżeś ty za pani…” W 1992 ukończył studia na Wydziale Aktorskim krakowskiej PWST (filia zamiejscowa we Wrocławiu). Występował w Operetce Warszawskiej (1993–1994) i warszawskim Teatrze Rampa (1997–2000). Popularność zdobył dzięki roli Rysia w sitcomie ”13 posterunek”, uznanie przyniosły mu role w filmach Wojciecha Smarzowskiego, m.in. ”Wesele” (2004), ”Dom zły” (2009), ”Drogówka” (2013) i ”Wołyń” (2016).

Trzykrotny laureat nagrody Orła w kategorii najlepsza drugoplanowa rola męska — w 2013 za ”Drogówkę”, w 2014 i 2017 za role w filmach Macieja Pieprzycy ”Chce się żyć” i ”Jestem mordercą”.

Jest również autorem słuchowisk radiowych i reżyserem — w 2010 na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni otrzymał Złote Lwy za najlepszy film w konkursie kina niezależnego za ”Prostą historię o miłości”. Wokalista rock’n’rollowej grupy muzycznej Dr Misio.

Obejrzyj też: #dziejesiewkulturze

d374wzx
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d374wzx