Trwa ładowanie...
felieton
26-04-2010 13:41

Stan gry: Przejście fazowe

Można być leniem lub pracusiem na co dzień. Pisanie to akurat o tyle nieszczęśliwe zajęcie (przypomnę banał), że nikt nie odbija ci karty za wyrobione godziny i żaden boss nie stoi nad tobą przy biurku z zegarkiem i tabelą efektywności w ręku.

Stan gry: Przejście fazoweŹródło: Inne
d10ok01
d10ok01

Święta, będziemy się lenić. Książki o lenistwie - są, ale żeby jeszcze teraz o nich opowiadać... byłby to bardziej sadyzm czy masochizm? Zacznę inaczej: od lenistwa pisarzy.
Dwie są tu skale nieróbstwa.
Można być leniem lub pracusiem na co dzień. Pisanie to akurat o tyle nieszczęśliwe zajęcie (przypomnę banał), że nikt nie odbija ci karty za wyrobione godziny i żaden boss nie stoi nad tobą przy biurku z zegarkiem i tabelą efektywności w ręku. W rezultacie sam musisz sobie te godziny odbijać w głowie i sam się nieustannie poganiasz batem; nigdy z roboty nie wychodzisz i ile byś przepracował, pozostaniesz w swych oczach skończonym leniem, gdyż w każdej chwili poświęcanej na co innego - lekturę niekonieczną, wyjście do knajpy, film, grę, obcowanie z przyjaciółmi – odzywa ci się w głowie zgryźliwy nadzorca: marnujesz czas, mógłbyś teraz pisać, leniu patentowany.

(Próbuję się bronić przed tym kompleksem teorią Piramidy Wydajności. Każdego dnia mamy kilka takich godzin - dwie do pięciu - gdy umysł pracuje na najwyższych obrotach, jest najbardziej pobudzony, i te godziny należy poświęcić właśnie na pracę twórczą. Jest też kilka godzin dużego skupienia, ale już nie kreatywności – wtedy lepiej czytać prace naukowe, poprawiać własną robotę z poprzedniego dnia, pisać publicystykę itp. I kilka godzin jeszcze słabszych – te poświęcić można na załatwienie korespondencji i telefonów, różne sprawy okołozawodowe, lekturę newsów w sieci itp. I wreszcie faza najniższa, kiedy można się oddać jedynie czytaniu dla rozrywki, oglądaniu filmów, grze w niezbyt angażujące gry tudzież rozmaitym fizycznym aktywnościom relaksacyjnym. Owe fazy u różnych ludzi układają się w różnej kolejności dobowej. Najważniejsze, że z czysto praktycznych względów NIE OPŁACA SIĘ na siłę rozciągać wyższego typu aktywności na fazy niższe: nie napiszemy nic mądrego i nie zrozumiemy nic skomplikowanego, gdy nasz
mózg leży już w hamaku i pochrapuje pod słonkiem).

Jest wszakże druga skala lenistwa – obejmująca całość tzw. kariery pisarskiej. Autor pisze, i nierzadko pisze dużo – tylko że wybierając formy, treści i konwencje nie wymagające od niego pracy nad samym sobą. Zakopanie się w robocie nad papierami bywa wtedy przejawem ucieczki od roboty myślowej. „Wciąż coś piszę, a zatem nie stoję w miejscu, prawda?” A skoro człowiek czerpie z pisania znaczący dochód, w nieunikniony sposób pojawia się tu także przymus ekonomiczny.

Wyrwanie się z tej rutyny wymaga nie tyle skoku jakościowego (dwudziesty piąty romans jeszcze sprawniej napisany od dwudziestego czwartego), co swoistego przejścia fazowego: skoku w inną przestrzeń kulturową, gdzie obowiązują odmienne prawa, odmienne wyznaczniki jakości. Przy czym samo przejście nie daje żadnej gwarancji sukcesu. Świetny rzemiecha od kryminałów ambitnie porywa się na głęboką powieść psychologiczną, chwalmy zamiar i odwagę, po czym tworzy gniot przeokropny - dosyć to częste.

d10ok01

Takie zaś przejścia należą do specyfiki fantastyki i w ogóle literatur konwencji. W nich niewiele refleksji i trudu pisarskiego dzieli zagorzałego czytelnika od autora debiutującego opowiadaniem czy powieścią, co powstały wprost z danej konwencji fascynacją. Startuje się tu najczęściej z niskiego poziomu i w młodym wieku, toteż pozostaje proporcjonalnie duża przestrzeń do rozwoju.

Zupełnie inaczej wygląda to w polskim mainstreamie. Tam regułą jest efektowne wtargnięcie na Parnas, po którym następują lata odcinania kuponów, przeważnie polegającego na autopowielactwie, ogrywaniu tych samych tematów i stylów, coraz słabiej, z coraz mniejszym przekonaniem. Toteż kiedy człowiek przyzwyczajony do takiej ewolucji-inwolucji bierze się za pierwszą-drugą książkę młodego autora fantastyki, z góry go przekreśla na zawsze: bo skoro delikwent TAK pisze, to znaczy, że TAK (lub gorzej) pisać będzie zawsze. Wydobyć się pracą i uporem na oczach czytelników (tj. w kolejnych tekstach) z artystycznych nizin w coraz wyższe i wyższe rejony – taka myśl nie postanie w głowie.

Owe literackie przejścia fazowe stanowią doświadczenia charakterystyczne dla autorów kryminału, fantastyki, sensacji, a rzadko spotykane rejonach pozostających pod czujnym okiem krytyków literackich także dlatego, że tam po prostu nie ma SKĄD DOKĄD przechodzić. Czy też: przejścia nie są tak dobrze widoczne, brak bowiem wyraźnych granic do przekroczenia.

Podświadomie wiąże się z tym inne przekonanie: że pisarzem się rodzi, nie da się pisarstwa nauczyć. Stąd zastrzegam, iż chodzi o mainstream polski. Na Zachodzie bowiem silna jest tradycja szkół creative writing, których najbardziej podstawowe założenie stanowi właśnie pewność, iż prawie każdego można do produkcji sztuki wytrenować. Sam nie wierzę w podobne szkolenia artystów, niemniej różnica kulturowa pozostaje faktem.

d10ok01

Oczywiście zupełnie niezależnie od powyższego istnieją pisarze pracowici i pisarze-lenie z samego wrodzonego im charakteru.

Dość szokujące było dla mnie odkrycie, jak często się zdarza, iż ukończywszy tekst, autorzy nie chcą już doń zaglądać, machają ręką na wszelkie poprawki i uwagi, niech tam w wydawnictwie robią z książką, co chcą, cóż to pana autora obchodzi? Rzecz trudna dla mnie do pojęcia – wszak skoro napisał dane zdanie tak, nie inaczej, to dlatego, że stała za tym jakaś myśl, że taka forma najlepiej pasuje do jego wewnętrznej wizji utworu (której nie zna redaktor ni korektor).

Ale - Święta, nie mówmy o przykładach negatywnych, mówmy o pozytywnych. Autorem znajdującym się właśnie w takim momencie przejścia jest Maciej Guzek - zyskałem to przekonanie po lekturze niedawno wydanego jego Trzeciego Świata.

d10ok01

Tym, co w decyduje o wartości Trzeciego świata, nie jest nadzwyczajna jakość roboty literackiej strona po stronie (Guzek niezbyt pilnie symuluje styl Kapuścińskiego, a puenty można się domyślić w jednej trzeciej), lecz jakość konceptu tę robotę poprzedzającego, tworzącego dla niej ramy. Guzek wyciągnął z fantastyki coś nowego, ponieważ najpierw zrobił krok wstecz i spojrzał na nią w perspektywie całej literatury, i wówczas zobaczył jako oczywistość, iż formuła reportażu à la Ryszard Kapuściński jest tak samo uprawniona do opisu fantastycznych światów jak każda inna. (A może nawet bardziej). Na tym polega różnica między pisaniem w konwencji a pisaniem konwencją – że teraz autor może ją świadomie WYBRAĆ, niczym jeden z tuzina wyłożonych na ladzie karabinów: ten najlepiej nadaje się na takiego zwierza, a ten – na takiego.

Łatwo wyguglać streszczenia i recenzje Trzeciego Świata, nie będę tu ich powtarzał; polecam zresztą samodzielną lekturę powieści. Skupię się na jednym z aspektów kreacji Guzka; o nim najgęściej notowałem na marginesach.

Niezmiernie interesująca jest mianowicie geografia etyczna Trzeciego Świata. Najpierw dowiadujemy się, iż mamy na tej planecie półkulę dobra (pod światłem słońca-Matki) i półkulę zła (pod światłem słońca-Dziwki). Lecz prędko okazuje się to opisem już skrzywionym, bo powstałym właśnie z wnętrza paradygmatu Matki. Czy w posttolkienowskich krainach zła ich mieszkańcy myślą i mówią o sobie: „my jesteśmy ci źli, hej, najedźmy i spalmy kraje dobrych”? Na tym poziomie refleksji zatrzymywali się trawestatorzy Tolkiena w rodzaju Jeskowa, usiłujący pokazać „racje Mordoru”, i spojrzeć na manichejskie ontologie oczyma „drugiej strony”.

d10ok01

Guzek idzie dalej. To nie jest gra w prostą relatywizację kulturową, psychologiczną, gdzie frajda polega na lustrzanych odwróceniach moralności. Podjęta tu zostaje próba racjonalizacji owych różnic. Na czym jednak zawiesić różnicujące cechy obiektywne? Gdyby sobie autor na wejściu powiedział, że „ta gwiazda promieniuje dobrem, a ta złem”, przeniósłby po prostu problem na poziom narratora-Boga. Guzek jednak – korzystając także tutaj z doświadczeń Kapuścińskiego – bierze wzór z realnego napięcia cywilizacyjnego między białą, dostatnią, zimną i powolną, europejsko-chrześcijańską Północą – a zacofanym, przeludnionym, pogrążonym w chaosie, „rozgorączkowanym” Południem, czyli Trzecim Światem z naszej planety. W tym momencie przyszły mi na myśl niektóre kawałki młodszej prozy południowoamerykańskiej, w nich dość często majaczy na horyzoncie narracji religijno-rewolucyjna figura zbawcy favelas i slumsów. Zresztą na tym micie dochodzi się tam do władzy. Guzkowy Czarownik – chyba nie bardzo przeginam z interpretacją –
robiłby tu za fantastyczną paralelę dla wszystkich tych Chavezów i Luli da Silva.

Jednak i na tym się nie zatrzymamy. Jaki bowiem tak naprawdę jest w Trzecim Świecie wewnętrzny ideał Południa? Czyli nie to, co promieniuje z Dziwki, ale to, o czym marzą ludy zmuszone żyć pod Dziwką. Przecież uciekają stamtąd, prą na północ, zasiedlają ziemie, rozmnażają się w naszym (północnym) Lebensraumie. Guzek powiada: to dlatego, że rośnie moc Dziwki, a maleje moc Matki. Ale związki przyczynowo-skutkowe pierwsze się roztapiają w ogniu magii. Czy to bóg żywi wiernych, czy wierni żywią boga? Jakie są sny Meksykanów przekradających się nocą pod granicę Stanów Zjednoczonych? Nie: przemienimy Los Angeles w drugie Mexico City. Ale: dorobię się i będę żył w klimatyzowanym luksusie jak gringo.

I na poziomie refleksji narratora Guzek zdaje sobie z tego sprawę. Pisze: „Jeśli rzeczywiście Południe zatriumfuje nad Północą, stanie się to POMIMO działań wyznawców Rozpustnicy, nie dzięki nim”.

d10ok01

Jaka więc tak naprawdę jest ta rzekomo odwrócona etyka Południa? Jakie ichnie dobro? Czy światło Dziwki to coś więcej niż magiczny odpowiednik wszystkich tych historyczno-geograficzno-ekonomicznych uwarunkowań, które sprawiają, że nasze, ziemskie Południe nadal jawi się skrzyżowaniem Mordoru ze Skoliodoi, czekającym na swojego Czarownika?

A przecież można do tekstu Guzka podejść z jeszcze innej strony. Wszystkie powyższe rozważania ujmują bowiem świat i jego mieszkańców w formie gipsowego odcisku: jest tak i tak, wykreślmy na obrazku strzałki z objaśnieniami. Tymczasem prawdziwie ciekawe byłoby rozebranie etyki fantasy – nie tylko Trzeciego Świata, ale większości dzieł powstających w tym gatunku – jako procesu historycznego. Na skutek jakich to zdarzeń, spotkań, konfliktów, przemian te oto ludy mają za naturalne takie wartości, a tamte – już trochę inne? Np. wrzucony do Trzeciego Świata Nietzsche zbudowałby genealogię moralności Południa na resentymencie wobec magicznej potęgi uporządkowanej, chłodnej Północy. Tak samo jak pobity niewolnik czyni cnotę ze słabości, uległości, bezbronności, tak ludzie żyjący pod czerwonym światłem Dziwki postawiliby na ołtarzach ducha cały ten chaos, brud, rozgardiasz Południa, owo zacofanie, dzikość, entropię codzienną. Za pierwszy klucz mogłyby tutaj posłużyć dialogi orków podsłuchane przez hobbitów we
Władcy Pierścieni.

Czy wszakże jest miejsce na jakąkolwiek ewolucję w świecie zdeterminowanym przez astronomiczne niezmienniki?

d10ok01

(Teraz drugi długi nawias. Zagadka astrofizyczna. Kto potrafi przedstawić model systemu gwiezdnego Trzeciego Świata? Guzka zabezpiecza formuła fantasy – w pewnym momencie pisze o Matce zmieniającej orbitę – ale załóżmy, że rządziłaby tam ściśle logiczna mechanika niebios. Jak wiadomo od czasów Keplera, wszystkie gwiazdy i planety w systemie krążą dokoła wspólnego środka masy. Wiemy też, jak pierwotny moment pędu nakręca całego gwiezdno-planetarnego bąka. Jakie zatem warunki – masy, odległości, czasy – musielibyśmy przyjąć, by na północną półkulę planety świeciło ZAWSZE jedno słońce, a na południową – ZAWSZE drugie, z wąskim pasem dwusłonecznym? Czy nie okazałoby się koniecznym np. wprowadzenie do modelu trzeciej, jeszcze większej masy gwiezdnej, całkowicie „ciemnej”? I co by to nam mówiło o geografii etycznej Trzeciego Świata?)

Guzek nie jest jedynym autorem fantastyki gotowym do takiego przejścia fazowego. Mam wrażenie, że ostatnio pojawia się tu coraz więcej pisarzy nawet jeśli wciąż tworzących literaturę stricte konwencjonalną, to pokazujących świadomość i kompetencje wybiegające daleko poza konwencję.

Opowiadaniami z Upiora Południa Maja Lidia Kossakowska zaskoczyła mnie może nawet bardziej niż Guzek, bo o ile o ewolucji Guzka jako pisarza mieliśmy sygnały skądinąd, o tyle nic nie zapowiadało, że Kossakowska wtem zdobędzie się na jakiś przeskok. W Upiorze pokazuje przede wszystkim swoją elastyczność scenograficzną, kulturową, w mniejszym zakresie – stylistyczną; rzuca się w oczy różnorodność i w ramach Upiora, i w kontraście Upiora z poprzednimi dziełami MLK. Same fabuły są raczej szkicowe, psychologia postaci trzyma się formuł pop (zwłaszcza w Burzowym Kocięciu). Nie mamy poczucia przekraczania granic gatunku, raczej wyczynowej wędrówki wzdłuż granicy.

Niemniej Kossakowska napisała swoją Księgę Jesiennych Demonów. Lecz fatalna decyzja wydawnicza sprawiła, że najpewniej pozostanie ona niezauważona (podobnie jak inne podobne wysiłki niewidoczne dla czytelników spoza „getta”). W każdym razie nie przyniesie Upiór efektów, jakie mógłby przynieść, gdyby ukazał się w formie regularnego zbioru opowiadań, bez zaporowej ceny blisko stu złotych, zbioru nie nacelowanego estetycznie i marketingowo na nastoletniego poszukiwacza prostych horrorów. Zwłaszcza Czerń może takich czytelników kompletnie zniechęcić do Upiora. To nadal epatująca krwią i nadprzyrodzoną egzotyką opowieść grozy, lecz literacko bardziej pasująca do książek Karakteru albo najnowszego opowiadania Anny Brzezińskiej z antologii Znaku (Pod dobrą gwiazdą).

Z kolei Anna Brzezińska stanowi przypadek całkowicie odrębny i w pewien sposób graniczny. Od dawna sobie obiecuję, że poświęcę jej sadze o Twardokęsku większy tekst. Brzezińska to, spośród czytanych przeze mnie polskich pisarzy, ten o największym nadal niezrealizowanym potencjale, i nie mam na myśli wyłącznie działki fantastycznej. Zarazem trudno tu mówić o ewolucji od literatury konwencji - Brzezińska przyszła do niej z zewnątrz, z innej perspektywy spogląda.

A najbardziej pracowitym znanym mi autorem jest Jakub Małecki. Miałem możliwość obserwować jego rozwój od pierwszych tekstów w stanie jeszcze surowym, i postęp, jakiego dokonał w ciągu zaledwie dwóch-trzech lat, jest niesamowity. Podobnie jak w przypadku Michała Protasiuka i jego Święta Rewolucji, książka Małeckiego, w której najwyraźniej to widać, Dżozef, jeszcze się nie ukazała. Innego autora, którego umieściłbym na tej liście pisarzy urodzonych do przekraczania konwencji, Pawła Palińskiego, poznałem zaledwie z opowiadań - czytam właśnie dopiero co wydany jego debiutancki zbiór 4 pory mroku.

Albowiem są to wszystko bardzo świeże procesy – literatura obserwowana in statu nascendi.

Na koniec warto jednak wylać sobie na głowę kubeł zimnej wody i powściągnąć ambicje. Nawet bowiem nastawiwszy się tak bezkompromisowo na rozwój, musimy się liczyć z ryzykiem uderzenia wtem w szklany sufit. Mówiąc językiem ekonomii, byłaby to sytuacja Chin czy pomniejszych emerging markets, które tylko dlatego kręcą rokrocznie przyrosty PKB bijące na głowę przyrosty PKB krajów wysoko rozwiniętych, ponieważ wystartowały z poziomu tak potwornego zacofania; nadto mogą „przeskakiwać” różne technologiczne i społeczne etapy pośrednie, przez które dzisiejsi globalni potentaci przechodzili po omacku, bez wzorców i przewodników. Kuba czy Korea Północna mają te przejścia fazowe jeszcze przed sobą – zobaczymy, jakie świece wystrzelą tam na wykresach. Jednak i te państwa czeka moment, gdy dalszy tak szybki rozwój poprzez nadrabianie zaległości nie będzie już możliwy.

Co wtedy? Ano, historia ujawnia jedną regułę żelazną: dogoniwszy najlepszych, wypracowawszy dobrobyt - rozleniwiamy się.

d10ok01
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d10ok01