Bóg nie jest prymitywnym dziadem, który zsyła choroby
„Już dawno miało mnie nie być. Żyję na przekór i na kredyt” - z księdzem Janem Kaczkowskim, bioetykiem, dyrektorem puckiego hospicjum pw. św. Ojca Pio, walczącym z nowotworem mózgu, bohaterem książki „Życie na pełnej petardzie”, rozmawiamy o chorobie i cierpieniu, obwinianiu o wszystko Boga, próbie generalnej umierania i pluszowym katolicyzmie.
„Już dawno miało mnie nie być. Żyję na przekór i na kredyt” - przypominamy rozmowę ze zmarłym dziś księdzem Janem Kaczkowskim, bioetykiem, dyrektorem puckiego hospicjum pw. św. Ojca Pio, przez wiele lat walczącym z nowotworem mózgu, bohaterem książki „Życie na pełnej petardzie” .
Marta Brzezińska-Waleszczyk: Często udziela ksiądz wywiadów, w których opowiada o swojej śmiertelnej chorobie. Nawet sam siebie nazywa ksiądz onkocelebrytą. Czy to znaczy, że jest ksiądz szczęśliwy ze swoją chorobą (albo pomimo niej)?
Ks. Jan Kaczkowski: Unikałbym takich uogólnień. Przecież chyba nikt z nas nie jest tak w pełni, po same brzegi szczęśliwy, czy to z chorobą, czy bez niej. Gdyby zapytać jakiegoś człowieka o procent odczuwanego przez niego szczęścia, to pewnie jego odpowiedź zależałaby od dnia, pogody, humoru i wielu innych czynników, ale raczej nie byłoby to 100 proc., bo zawsze nam czegoś brakuje do pełni szczęścia. Mówię, że jestem szczęśliwy po to, żeby pokazać, że choroba nie musi wszystkiego skończyć, a nawet więcej - wiele rzeczy może zacząć.
Serio?
Oczywiście. I nie mówię tego po to, żeby kokietować, bo to byłoby obłudne. To nieprawda, że jestem szczęśliwy, bo jestem chory. Jestem szczęśliwy, a nawet inaczej - próbuję być szczęśliwy - pomimo raka. Choroba nie ma prawa odebrać nam szczęścia, bo jeśli tak się stanie, to odniesie ona podwójny sukces. Po pierwsze - zaistnieje, a po drugie - zabierze nam godność. Nie można do tego dopuścić.
(img|561292|center)
Jak być szczęśliwym, skoro wiem, że na moją chorobę nie ma lekarstwa, więc życia zostało mi niewiele? Ksiądz ma przepis na to, żeby się nie dać?
Przede wszystkim trzeba mieć duży dystans do samego siebie, do choroby, rzeczy, swoich ułomności. Mnie chyba całe życie nauczyło dystansu, bo od zawsze niedowidziałem. Nie mogłem tego w żaden sposób zmienić. Teraz jest podobnie - odczuwam pewien dyskomfort w związku z chorobą, ale co zmieni to, że jej nie zaakceptuję albo zacznę tupać nóżką i powtarzać, że nie chcę być chory i nieszczęśliwy? Kolejną rzecz to robienie swojego (ks. Jan śpiewa popularną piosenkę Młynarskiego - przyp. red.). Pomimo wszystko i w jakimś sensie za wszelką cenę.
Nigdy ksiądz nie pytał, dlaczego akurat on? Dlaczego tyle chorób na raz? Przecież można było obdzielić nimi parę innych osób, trochę bardziej sprawiedliwie...
Z wykształcenia jestem bioetykiem i doskonale wiem, że choroby to efekt biologii, a nie ślepego losu czy Pana Boga. Niektórzy ludzie rodzą się słabsi i dlatego choroby częściej się do nich przyklejają (jak na przykład ja), a inni są silniejsi i dożywają długich lat. Taka kolej rzeczy, albo mądrzej - tzw. zmienna osobnicza.
Osoby wierzące pytają czasem - Panie Boże, dlaczego ja? Dlaczego pozwalasz, żebym tak cierpiał? Przecież jesteś wszechmocny!
Obwinianie o wszystko Boga jest smutne. Co więcej, to strasznie proste tłumaczenie rzeczywistości. Jeśli nie możemy kogoś wprost oskarżyć, to najłatwiej obwinić Pana Boga – a to miłość mi się nie udała, biznes nie wyszedł, spadła na mnie choroba albo wpadłem pod samochód. Bóg, na tyle, na ile Go znam, nie jest tak prymitywnym dziadem, żeby zsyłać na nas choroby i inne nieszczęścia.
Ale chyba wiele osób takim właśnie Go widzi.
Tyle, że to bardzo prymitywna wizja Boga, jako dziadka z siwą brodą, który przesiaduje na chmurze i mówi: „Twoja gęba mi się nie podoba, będziesz miał raka i wpadniesz pod samochód”. Trzeba, pomimo wszystko, zrobić matematyczne założenie, że prawdziwy Bóg chrześcijan to Bóg, który jest maksymalnie bliski. Kiedy jesteśmy zdrowi, piękni i bogaci to jest z nami i nam błogosławi. A kiedy jesteśmy biedni, chorzy i brzydcy to tym bardziej jest blisko nas. On jest niezmienny, to my bywamy zmienni. Jak nam wszystko idzie, to się niczym nie przejmujemy i swoje sukcesy przypisujemy wyłącznie sobie. A jak dzieje się coś złego, to jakże to przypisać sobie, swojemu trybowi życia, pomyłkom biznesowym? Na Pana Boga łatwiej zwalić...
Równie łatwo jest pomyśleć, że skoro Bóg może wszystko, to przecież mógłby pomóc, zrobić cud. Człowiek wiele lat się modli, o coś prosi i nic... W końcu można pomyśleć, że On nie słucha.
Bóg może wszystko, ale nie musi. My również. Mamy wolną wolę i sumienie, czyli światło. Ewangelia też jest takim światłem, które wskazuje nam drogę. Bóg stworzył nas wolnymi, bo sam jest wolny. Tupanie na Niego nogą, żeby zrobił cud ociera się o magię i szantaż: „Zrób cud, bo się na Ciebie obrażę”. Możemy zwiększyć swoją religijność, chodząc na kolejne pielgrzymki, nie wstając z kolan i biczując się, ale wcale nie zwiększy to pobożności, bo religijność i pobożność to dwie różne sprawy. Religijność bywa dewocją, a pobożność, jak sama nazywa wskazuje, jest bliskością z Panem Bogiem. Oczywiście ta pierwsza może, ale nie musi pomagać tej drugiej. Pan Bóg to nie jest magik. Skoro w pacierzu mówimy „Bądź wola Twoja”, to róbmy to świadomie. Jego wola nie dzieje się tylko wtedy, kiedy jest nam dobrze, ale też źle. Zakładamy jednak, że w Jego woli jest nasze dobro - po tej i po tamtej stronie.
(img|561293|center)
Po „tej” mogłoby czasem być lżej...
Sednem życia chrześcijan nie jest szczęście tutaj, ale w wieczności. Najpiękniejsze w byciu chrześcijaninem jest to, że raz zaistniawszy na ziemi, będziemy istnieć wiecznie. Nigdy nie przestaniemy. Dlatego apeluję, żeby nasze chrześcijaństwo (kapłaństwo też) nie było pluszowe, czyli nie sprowadzało się do poprawiania sobie humoru. Musimy z siebie bardzo dużo dawać na każdym polu - ani ciężka choroba, ani bieda czy cierpienie nie daje specjalnych przywilejów i nie zwalnia z powinności. To, że jestem chory, nie oznacza, że mam być dla pani niemiły albo rzucić kapłaństwo i „zająć się” chorowaniem.
Nie ma ksiądz wrażenia, że w Polsce taki właśnie pluszowy katolicyzm uprawiamy?
Oczywiście. Pluszowi księża przekazują pluszową Ewangelię i uczą pluszowego, niepoważnego przeżywania wiary.
Jak to w praktyce wygląda?
Nasze kazania nierzadko bywają po to, aby poprawić ludziom humor (to taki trend z Zachodu, bo liczy się pełny Kościół). Mamy się dobrze poczuć i nie myśleć o odpowiedzialności za własne wybory. Próbujemy za wszelką cenę rozgrzeszać samych siebie, powołując się na swoją słabość. Owszem, jesteśmy słabi, ale to nie zwalnia nas z odpowiedzialności. Dla mnie kluczowym przejawem pluszowego chrześcijaństwa jest, jak mówi mój ojciec, katolicyzm kucany.
Czyli jaki?
Na mszy świętej nie jesteśmy w stanie poświęcić własnych spodni, żeby porządnie uklęknąć. Kucamy, bo nie przejmujemy się realną obecnością Chrystusa w Eucharystii. Jest dla nas niezauważalna, a przez księży często niepodkreślana. To takie ludzkie. Ukucnę, nie będę się wychylał z tłumu, ale nie uklęknę, bo spodnie/spódnica/pończochy – ważniejsze. To się przekłada na całość naszego życia. Przyjęliśmy Najświętszy Sakrament (mam nadzieję, że godnie), wychodzimy z Kościoła i jesteśmy dokładnie tacy sami, jak przed przyjściem. W ogóle nas to nie zmienia. Dla jasności - to także zarzut pod moim adresem.
Nie ma ksiądz wrażenia, że podobnie pluszowo, z jakąś sztuczną emfazą mówi się w Kościele o przeżywaniu choroby i cierpienia? Niby ma to uszlachetniać... Gdyby zapytać kogoś cierpiącego, to pewnie powiedziałby o „uszlachetnianiu” na szarym końcu.
Najbardziej cieszyły mnie słowa ks. Tischnera, który - już nie mogąc mówić - napisał „Wcale nie uszlachetnia”. Cierpienie fizyczne, które ma uszlachetniać można włożyć między bajki. To od nas zależy jak zmieni nas trudne doświadczenie. Cierpienie (ale nie mówię o bólu fizycznym, bo dla mnie ma minimalną wartość etyczną i trzeba go po prostu uśmierzać) może wynieść na duchowe wyżyny, ale może też zrobić z nas podłych, zazdrosnych i sfrustrowanych ludzi. Znałem dwie, bardzo popularne osoby, przekonane o swojej wielkości, które ciężko zachorowały. Wszyscy myśleli, że choroba zmieni je na lepsze. Nic podobnego! Jeśli ktoś całe życie nie pracował nad sobą, nie współpracował z bożą łaską, to choćby przyszło najcięższe doświadczenie, nie zmieni się na lepsze. Możemy stać się zgorzkniali i jeszcze bardziej odczłowieczeni. Od naszego przygotowania będzie zależało to, jak przez takie doświadczenia przejdziemy - z godnością czy bez.
Podobno Pan Bóg nie zsyła na nas doświadczenia cięższego niż to, które możemy udźwignąć. Nawet jeśli w danym momencie wydaje nam się to za ciężkie.
Odpowiem takim obrazkiem. Bardzo cierpiący człowiek żalił się Bogu, że ma ciężki krzyż. Prosił o zamianę na mniejszy. W śnie albo duchowej wizji trafił do jakiejś sali, gdzie było pełno krzyży - mniejszych, większych, ogromnych. Pan Bóg powiedział mu: „Wybierz sobie któryś”. W kąciku stał taki tyciuni i ten człowiek oczywiście po niego sięgnął. A Pan Bóg na to „ To jest Twój, z którym się zmagasz. Dalej chcesz zmiany?” Często mylimy dyskomfort z cierpieniem. Cierpienie ma dla mnie wymiar raczej psychiczny, niż fizyczny. Od dyskomfortu można uciec farmakologicznie, od cierpienia - nie zawsze. Dlaczego my tak strasznie boimy się wysiłku? Może mi to łatwiej mówić, bo wciąż obcuję z ludźmi, którzy cierpią bardziej niż ja i mam nieco zmienioną perspektywę...
(img|561294|center)
Wokół księdza jest wiele cierpienia i śmierci, w hospicjum wciąż ktoś umiera. Nie dobija to księdza?
O to samo zapytał mnie mój ojciec. Odpowiedziałem, że nie, bo taka jest moja posługa. Sam ją wybrałem i dopóki mam siłę, będę starał się ją jak najlepiej pełnić. Dzisiejszej nocy zmarły dwie osoby, w ciągu dnia „szykują się” dwie kolejne. W ciągu doby odejdą cztery, ale potem przez dwa tygodnie może śmierci nie będzie. Dla chorych śmierć jest często wyzwoleniem. Nie będą się już męczyć, są pogodzeni z Bogiem i rodziną. Akurat te ostatnie dwa odejścia były piękne. Przy chorych byli bliscy, nic strasznego się nie działo, było spokojnie. Każdemu życzyłbym takiej „domkniętej”, dobrej śmierci.
Może dlatego, że ksiądz na co dzień obcuje ze śmiercią, jest pogodzony z chorobą i przygotowany na odejście?
Oswojony ze śmiercią jestem, ale czy przygotowany na nią? Nie wiem. To będę mógł stwierdzić dopiero wtedy, gdy będzie ona u moich stóp. Nie przewidzę tego, jak się zachowam.
Żyje ksiądz z „wyrokiem”, jak to jest?
Takie wrażenie miałem na początku choroby. Im dłużej żyję, tym bardziej to, co dzieje się w moim organizmie, nazywam pełzającym cudem. Już dawno miało mnie nie być. Żyję więc trochę na przekór i na kredyt. Zastanawiam się, jak to długo potrwa. A to zaczyna być coraz bardziej ciekawe. Mój etyczny autorytet Wiktor Emanuel Frankl, który wiele lat przebywał w piekle obozów koncentracyjnych, stwierdził, że w sytuacji nienormalnej wiele rzeczy staje się normą, tak jak w przypadku jego codziennego ocierania się o śmierć. Podobny proces z pewnością zachodzi u mnie. To tylko państwu, którzy nie chorujecie, wydaje się, że ta świadomość to jakiś potworny dramat. Powiedzmy szczerze - do wszystkiego da się przyzwyczaić i już nie budzę się każdego dnia z przerażeniem.
Zaskakuje księdza każdy kolejny dzień? Nie myśli ksiądz o śmierci?
Oczywiście, że myślę. Ale nie wiem, co jest bezpieczniejsze - chorowanie na raka czy jeżdżenie po polskich drogach. Fakt samej śmierci jest tak niezaprzeczalny jak to, że ze sobą właśnie rozmawiamy. Nie ma co się przerażać i żyć w nieustannym lęku przed śmiercią. Myślę jednak, że warto „przećwiczyć” sobie umieranie. Jak chcielibyśmy, żeby to wyglądało? Kto miałby przy nas być? Co miałoby się stać? Co chcielibyśmy zrobić, gdyby okazało się, że to już niedługo? Załóżmy, że mam dwadzieścia lat, jestem silnym facetem i w ogóle mi to po głowie nie chodzi. Lekarze wykrywają najcięższą chorobę, która bardzo źle rokuje. Nic mnie nie boli, ale wiem, że umrę w krótkim, określonym lecz nie do końca sprecyzowanym czasie. Co jest dla mnie ważne? Najbliżsi, rzucenie się w wir imprezy czy uporządkowanie życia religijnego? Jak zorganizowałbym własną śmierć (zaznaczając, że nie będzie potworna pod względem fizycznym)?
Próba generalna umierania?
Taka trochę wizualizacja i zmaganie się z własnym sumieniem. Chodzi o to, żeby nie tylko ślizgać się po powierzchni życia, odsuwając od siebie usilnie myśl o końcu.
Może łatwiej jest tak pomyśleć, kiedy wierzy się, że po śmierci czeka życie wieczne. Jak spokojnie myśleć o śmierci, mając poczucie, że to kres wszystkiego? Bez perspektywy życia wiecznego ziemski koniec jest wielką tragedią.
To jest pytanie do nas, chrześcijan, czy naprawdę wierzymy w to, że będziemy wieczni. Może to tylko nasza złudna nadzieja, którą podtrzymujemy, żeby nie być smutnymi? Czy naprawdę wierzę w życie wieczne? Ale pamiętajmy, że jest opcja „a” i opcja „b”...
(img|561295|center)
Jak ksiądz zareagował na wieść o glejaku? „Niebawem stanę przed Bogiem!” czy raczej - „O rety, to koniec”.
Zdecydowanie to pierwsze. Poza tym, utrzymałem powagę tylko przez pięć minut. Facet, w dodatku ksiądz nie może płakać. A ja wsiadłem do samochodu i się rozryczałem. To przecież trudna informacja. Nie pamiętam już tej kłębowiny myśli, kogo bardziej było mi żal, siebie czy najbliższych. Jako wierny katolik, już nawet nie ksiądz zaraz przystąpiłem do generalnej spowiedzi z całego życia. Przyjąłem sakrament namaszczenia chorych i cały czas czekam.
Jak zareagowali księdza bliscy? Mając w rodzinie kogoś śmiertelnie chorego nie zawsze wiemy, jak się zachowywać... Przesadzamy, traktujemy chorego jak osobę specjalnej troski, czym chyba sprawiamy mu jeszcze większy ból.
Najbliżsi zdali egzamin. Perfekcyjnie, bo się naprawdę kochamy. Spotkałem się z całą gamą reakcji - od niemądrego pocieszactwa, że wszystko będzie dobrze i na pewno z tego wyjdę (jakbyśmy chcieli zagłuszyć własny strach), aż po tych, którzy nie umieją ze mną rozmawiać, bo się boją. Zaskoczył mnie mój były uczeń, który przyjechał dopiero po dwóch latach. Powiedział, że był tak na mnie wściekły, że aż sam tego nie rozumiał. Z drugiej strony, czuł się winny, że mnie nie odwiedził. Zebrał się więc na odwagę i przyjechał. Trudno wściekać się na chorobę, bo jej nie widać, wiec pieklimy się na chorego, lekarzy, Pana Boga... Emocje.
A czego potrzeba choremu?
Po prostu bycia blisko. Powtarzania „Nie bój się. Wszystko jedno, jak będzie, ja cię nie zostawię. Możesz na mnie liczyć w każdej sytuacji. Zrobimy wszystko, żeby ci pomóc”... Jeśli już nawet ktoś nie wie, jak się zachować, to o tym także warto powiedzieć. „Nie chcę cię urazić, powiedz, co z mojej strony mogłoby ci pomóc”. Czasem jest to zwykła rozmowa o wszystkim, byle nie chorobie, a czasem pójście do kina albo na piwo. Albo też przytulenie. Trzeba być blisko, być razem...
Ksiądz nie dostał od Kościoła samych cukierków. Bywało różnie, nawet tak, że ktoś inny już dawno rzuciłby wszystko w cholerę. A Ksiądz dalej twardo w tym siedzi.
Kościół nie jest od rozdawania cukierków. Jeśli ktoś naprawdę spotkał Pana Boga (w moim przypadku w Eucharystii), to nawet najgłupszy ksiądz, najgłupsze zachowanie Kościoła instytucjonalnego nie jest w stanie wyrwać mu Chrystusa z serca. Za chwilę będę sprawował mszę świętą i to jest najpiękniejszy moment mojego życia, godzina w moim dniu. Każda msza, choć może nie jest na poziomie mistycznych „odlotów”, jest momentem, na który czekam. Daje mi siłę. Podobnie jak bycie księdzem - wstawanie w nocy, udzielanie namaszczenia.
Nie mieści się ksiądz w sztywnych, kościelnych ramach. A tu trzeba być trochę od-do, nie wyskakiwać przed szereg, bo to się może źle skończyć. Ksiądz nie daje się zaszufladkować.
I to mnie najbardziej kręci! Łamię konwenanse, żeby mnie nikt nie zaszufladkował - ksiądz z lewicy albo prawicy, ksiądz tradycjonalista albo liberalny... Nie pozwolę się zaszufladkować! Może to jest trochę pyszne, ale chciałbym do końca wszystkich zadziwiać. Przynosi mi to satysfakcję i daje ogromną wolność. A także szczęście - wszyscy czegoś się spodziewają, a jak już mnie spotkają, to przyznają, że zupełnie inaczej to sobie wyobrażali.
I właśnie dlatego stwierdził ksiądz, że pójdzie z Owsiakiem do piekła?
Ooo, to stara historia! Zrobiłem to ze względów moralnych. Niestety, katolicy często zaciskają zęby i nie są w stanie przełknąć ironii. Przecież ja nikomu (Owsiakowi też) piekła nie życzę. Jestem wierzącym księdzem, i nikomu na świecie, ani przyjaciołom, ani Panu Owsiakowi, ani sobie, ani wrogom, piekła nie życzę. Wiedziałem, że po tej wypowiedzi rzucą się na mnie zajadli, „prawdziwi katolicy” z wyrzutem, że popieram Owsiaka. A ja chciałem powiedzieć, że nie mamy monopolu na dobro. Jak się kogoś tak oskarża, to trzeba udowodnić, że popełnił zło. Owsiakowi nikt tego na razie nie udowodnił, więc należy uznać, że jest niewinny. Będę nieustannie bronił ludzi poniżanych i niesłusznie oskarżanych. Także papieża Franciszka, atakowanego przez prawicowych publicystów.
(img|561296|center)
Tak zwanych "jedynych prawdziwych katolików".
Najprawdziwszych katolików, którzy mogą krytykować nawet Ojca Świętego.
Dlaczego zawsze znajdzie się ktoś świętszy, pobożniejszy i lepszy, kto uzurpuje sobie prawo do oceniania innych?
Najbardziej typowym, bo składającym się z samych polskich znaków, słowem jest ŻÓŁĆ. Ona często wylewa się z każdego z nas. W którejś polskiej komedii padło zdanie „Moja mojszość jest bardziej mojsza niż twoja twojszość” (mniej więcej) (mowa o „Dniu Świra” Marka Koterskiego - przyp. red.). Umiemy się pokłócić o wszystko. Jeśli fakty są inne, niż nasze przekonania, to tym gorzej dla nich.
Czytając księdza książkę, miałam wrażenie, że jest ona pewnego rodzaju testamentem. Żegna się w niej ksiądz z nami, czytelnikami, swoimi bliskimi, znajomymi?
W jakimś sensie wszystko, co robię, jest testamentem. Ponieważ koniec wieńczy dzieło, chciałem powiedzieć kilka ważnych rzeczy - przeprosić tych, których nieświadomie uraziłem, poprosić ich o wyrozumiałość i zaapelować do moich współpracowników z hospicjum, aby zadbali o jego jakość. W końcu mnie zabraknie. Nie zamierzam się żenić (śmiech), ale wiadomo... Nie żegnam się z życiem, ale chciałbym, żeby to co mówię albo piszę miało trochę więcej powagi. Całe życie się wygłupiam, więc czasem muszę być poważny.
Smak życia - taki jest tytuł księdza vloga. Co zrobić, żeby nam życie smakowało?
(śmiech) Przede wszystkim je jeść. I mieć na nie apetyt! Nie zapychać się byle czym. Szukać smaku w wielu wymiarach, tym podstawowym - smaku pysznych potraw, ale i smaku intelektualnego, duchowego... Nie zalewać sobie głowy, duszy i sumienia byle czym. Rozsmakować się w rozmowach, poznawaniu nowych ludzi i tym, co nas inspiruje.