Trwa ładowanie...
recenzja
27-09-2016 11:48

''Wojna nie umiera nigdy''

''Wojna nie umiera nigdy''Źródło: Inne
diro9c9
diro9c9

Ostatnia wojna w naszej części Europy skończyła się tak dawno, że z grubsza dziewięćdziesiąt procent ludności Polski urodziło się już po jej zakończeniu, a z pozostałych dziesięciu procent też nie każdy ją pamięta (bo cóż mogło zapamiętać dziecko, które w chwili kapitulacji III Rzeszy liczyło sobie dwa czy trzy lata?). Dawno już leżą w grobach ci, którzy ją rozpętali i – z pojedynczymi wyjątkami – ci, którzy w niej brali czynny udział; zachodni sąsiedzi przeprosili za grzechy pokolenia swoich ojców i dziadków i dziś cechują się bodaj bardziej pokojowym nastawieniem do reszty świata, niż my sami. Czy to możliwe, żeby mrok, w którym pogrążyła pół świata, wciąż jeszcze czaił się gdzieś na dnie ludzkich serc?

Cofnijmy się w czasie o siedemdziesiąt parę lat. Jest rok 1943. Dopiero co spłonęło warszawskie getto. Wszędzie tam, gdzie są lasy, kryją się partyzanckie oddziały. Także na Zamojszczyźnie. Okupanci wpadają na doskonały z ich punktu widzenia pomysł: jeśli pozbędą się autochtonicznej ludności, nie będzie miał kto wspierać „bandytów”, a przy tym zyskają dobre miejsce na przesiedlenie swoich rodaków z terenów zagrożonych rosyjską kontrofensywą, która się rozpocznie lada chwila. Z niektórych miejscowości ludzie są po prostu wyganiani i wywożeni; czekają ich obozy, głód, choroby, poniewierka, najmłodszych wynarodowienie, ale przynajmniej mają szansę na życie. Ale nie wszyscy mają tyle szczęścia. W Sochach (osiemdziesiąt osiem domów, gdzieś koło trzystu mieszkańców), położonych na skraju dzisiejszego Roztoczańskiego Parku Narodowego, mniej więcej w połowie drogi między Zamościem a Biłgorajem, podobno pomagano partyzantom. Więc zamiast z nakazami wysiedlenia, ówcześni panowie świata przychodzą z ogniem i kulami.
Przerażeni, zdezorientowani mieszkańcy wybiegają z domów, nie wiedzą – brać dobytek? chować się? uciekać? – ale to i tak wszystko na nic, już tylko los będzie decydował, kto przeżyje. Czasem narzędziem tego losu będzie ktoś, kto wedle planu miał być katem, ale nie wytrzymał – „pchnął w dół lufę karabinu kolegi (…), powiedział po polsku, żeby dzieci nie zabijać”. Czasem ślepy przypadek – bo kula trafi w rękę zamiast w pierś, jak piętnastoletnią Bronkę, która potem opisze ten dzień w wierszu, „dom po domu. Kto i jak zginął, kto został”; bo kogoś osłoniło zboże, wóz, dziadkowy szynel „z pierwszej wojny”… Z domu numer 67 ginie brat sołtysa, Władysław, prowadzący we wsi sklepik, i jego żona Józefa. Na ich śmierć patrzy troje dzieci: Renia, lat dziewięć, Jaś, lat pięć, i trzyletnia Krysia zwana Kropką. Najstarsza jest już na tyle duża, by pojąć cały ogrom tragedii: „wtedy czuję, jakby wielka lodowata kropla przeleciała przeze mnie w środku, i odtąd jestem kimś całkiem innym”. Odtąd, czyli przez następnych
siedemdziesiąt z górą lat. I kiedy uczy w szkole, i kiedy jest już znaną poetką, i kiedy sama jest matką – matką, która mimo najlepszych chęci nie potrafi wspierać emocjonalnie dziecka, tylko sama u niego szuka wsparcia, bo gdy miała dziewięć lat, odebrano jej całą radość i nadzieję… I kiedy, przekroczywszy osiemdziesiątkę, daje się córce namówić na podsumowanie wspomnień tego strasznego dnia, na, jak to mówią dziś psycholodzy, przepracowanie traumy…

Ta córka to poetka i prozaiczka Anna Janko, autorka świetnej literacko i pełnej przejmujących emocji „Dziewczyny z zapałkami”. Sieroce doświadczenie matki położyło się cieniem na całym jej dzieciństwie, i gdyby tylko na dzieciństwie! Wojna - sama teoretyczna możliwość wojny, niewykluczona przecież, bo "jak nie Rosjanie Niemców, to Niemcy Rosjan będą szukać na tej naszej piastowskiej ziemi, a my im tylko na przeszkodzie stoimy, więc nas przegonią, sprzątną"- zdeterminowała całe jej postępowanie, cały stosunek do życia. "Ta jakaś łatwość tracenia wszystkiego, trudność pozostania w miejscu (...) uciekać, uciekać...(...) każdy dzień może być ostatni, więc nie warto niczego planować" - chyba, że tylko przygotować "plan ucieczki w razie czego". Czy można być szczęśliwym, stale uciekając lub sposobiąc się do ucieczki, nieustannie drżąc ze strachu przed stratą wszystkiego, co się ma i - co gorsza - tych, których się kocha? Garstka dzieci ocalałych z pacyfikacji Soch, inna garstka z innej spalonej wsi, jeszcze inna
ze zrujnowanego miasta, wszystkie poniosły ze sobą ten strach w dorosłe życie, przekazały następnemu pokoleniu, a ono, mimo że nigdy nie widziało tej krwi, nigdy nie czuło swądu palących się zabudowań, stało się kolejnymi - choć tylko emocjonalnymi - ofiarami wojny. To nie żadne odkrycie Ameryki - literatura zdążyła już dać dobre świadectwo temu zjawisku, i w Polsce (np. "Szum" Tulli, "Frascati" Kuryluk), i gdzie indziej (np. "Ta, którą nigdy nie byłam" Axelsson) - ale nie o odkrywanie tu chodzi, tylko o przypominanie. Bo, jak wskazuje autorka, "wojna nie umiera nigdy. Tylko zmienia mundury. Ma sesje wyjazdowe do innych krajów" (zajrzyjmy tylko do "Jakbyś kamień jadła" Tochmana. Pół wieku później, trochę na południe od nas, wśród ludzi mówiących językiem z tej samej rodziny. Sceny wcale nie mniej straszne, a czasem nawet bardziej przerażające przez to, że mordowali nie obcy najeźdźcy, tylko sąsiedzi, którzy niespodziewanie stanęli po drugiej stronie barykady...). I nie dość, że nie umiera, to sprawia, "że
nagle zło, które jest dla przeciętnego człowieka w okresie pokoju trudno dostępne, ekskluzywne nawet, obarczone przecież sporym ryzykiem kary i społecznego potępienia, staje się prawnie dozwolone, więcej - zalecane i nagradzane przez państwo".

Obrazy rekonstruowane z pamięci matki i innych dzieci z Soch, które przeżyły masakrę - teraz już sędziwych ludzi, do których autorka zdążyła dotrzeć nieraz w ostatniej chwili (Bronisława Szawara, poetka ludowa, której wypowiedzi najczęściej przewijają się w tekście, zmarła pół roku po publikacji książki) - przeplatają się z refleksjami autorki na temat ludobójczych wojen i zła tkwiącego w człowieku: tego indywidualnego, które sprawia, że jakiś konkretny Hans czy Adolf (czy Slavko, czy Muhammad - tu nie ma różnic narodowościowych ani wyznaniowych...) potrafi bez zmrużenia oka strzelić w usta ciężarnej kobiety albo kopnąć okutym butem w głowę niemowlęcia, i tego zbiorowego, sankcjonowanego ideologią, kiedy "wystarczająco wielu może wystarczająco dużo". Język reportażu miesza się z językiem poezji, tworząc urzekająco piękny amalgamat słowny - piękny mimo tego, że opisuje rzeczy przerażające i przygnębiające. Czytanie tej opowieści musi boleć (a jak musiało boleć pisanie!), lecz wytrzymajmy. Warto.

diro9c9
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
diro9c9