Powszechnie wiadomo, że z grupy nałogowych czytelników, pasjami pochłaniających słowo drukowane i oprawione, można wydzielić kilka czy może nawet kilkanaście specyficznych podgrup.
Są tacy, którzy czytują tylko romanse, kryminały, fantastykę czy literaturę faktu, i tacy, którym gatunek lektury na dobrą sprawę jest obojętny; tacy, którzy dadzą się zabić za dobrą fabułę i tacy, którym w zasadzie wszystko jedno, o czym czytają, byleby się mogli delektować wypracowanym stylem i bogatym językiem; są kupujący wszystkie książki, które pragną przeczytać, i są ci, którzy w domu książek mają niewiele, za to nabijają statystyki czytelnictwa w kilku okolicznych bibliotekach; są dobierający lektury wedle określonej metody (co miesiąc jeden klasyk, jeden autor afrykański i jeden azjatycki, jedna książka z serii A wydawnictwa B itd.) lub klucza (tylko pozycje wydane w ciągu ostatnich 3 lat albo tylko przed 19..; tylko górne dziesiątki z list bestsellerów albo tylko takie, których przez ostatnich 10 lat nikt nie wypożyczył) i łapiący to, co im akurat w rękę wpadnie; czytający każdą książkę tylko raz albo powtarzający w kółko ulubiony zestaw tytułów; nietykający innej lektury, zanim tej zaczętej nie
doczytają do końca lub przegryzający się równocześnie przez trzy czy cztery dzieła, każde z innego gatunku… Można by tak wymieniać jeszcze długo, by ostatecznie dojść do tego specyficznego czytelniczego klanu, którego członków mogą nie łączyć żadne inne cechy poza tą, że nie przepuszczą oni niczego, co o książkach, bibliotekach i czytelnictwie napisali inni, czy to beletrystycznie, czy satyrycznie, czy z niemal naukową powagą. „Przyślę panu list i klucz”, „Jeśli zimową nocą podróżny”, „Czytelniczka znakomita”, „Moja historia czytania”, „Zamieszkać w Bibliotece”, „Ex libris”, „Książki i ludzie”, „Wszystkie lektury nadobowiązkowe”, „Jak powieść”, „Co czytali sobie, kiedy byli mali”, „Młodszy księgowy”, „Madonna pekaesów, czyli wyznania czytelnika-samicy”, „Frywolitki, czyli ostatnio przeczytałam książkę”, „Książki najgorsze”, a nawet „Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało” – wszystko to pozycje, które każdy taki hobbysta pragnie przeczytać, a jeśli już to zrobił – przeczytać drugi raz i trzeci, i
wspominać oraz cytować z upodobaniem, kiedy się tylko natrafi sposobność. Pierwsze wydanie „Książki o czytaniu” znaczną część maniaków czytania-o-czytaniu ominęło z powodu niewielkiego nakładu i nietypowego sposobu dystrybucji; drugie, opublikowane w prawdziwym wydawnictwie książkowym z pięknymi tradycjami, leżące na normalnych półkach księgarskich, a nie gdzieś wśród stosów prasy, ma o wiele większe szanse dotrzeć do swego adresata. A kiedy już dotrze…
A kiedy dotrze, rzucamy się na nią, jak wygłodniały niedźwiedź na plaster miodu, bo już sam spis treści obiecuje rozmaite czytelnicze smakowitości: „Ciarki wzdłuż krzyża”; „A co Ty czytasz w toalecie?”; „Wielki czytnik patrzy”; „Fetyszysta w podróży”; „Książki najbardziej nieprzeczytane”; „Nikt nie chce być dorosły” (to oczywiście nie wszystko, tylko reprezentatywna próbka). Co rozdział, to ciekawszy tytuł. Jeszcze zanim zajrzymy dalej, już sobie wyobrażamy, co się za każdym z nich kryje i układamy sobie w głowie treść wypracowania, jakie byśmy napisali, gdyby to nam zadano taki temat. A potem, gdy już się zagłębimy w wynurzenia autorki, gęsto przetykane cytatami ze wspomnianych powyżej biblii bibliomaniactwa i wypowiedziami przedstawicieli polskiego świata okołoliterackiego – pisarzy, księgarzy, krytyków, dziennikarzy – reakcje nasze oscylują między nieśmiertelnym sienkiewiczowskim „Słusznie prawi!” a wypowiadanym z wyczuwalnym uczuciem zawodu: „No, zaraz, a gdzie jest…(tu możemy wstawić dowolne, ale naszym
zdaniem idealnie pasujące: pierwsze zdanie, najpiękniejszą okładkę, najlepszą lekturę na wakacje, najdziwniejszy tytuł etc.)?”. Jeśli, co wcale nie jest taką rzadką praktyką, postanowimy wstęp zostawić sobie na koniec, możemy sami dojść do wniosku, że autorka zapomniała/nie zdążyła napisać „o książkach jako schronieniu, o książkach, których nie kończymy czytać, czy o porozumieniu dzięki książkom”. A także: o książkach, które doceniamy, ale ich nie lubimy, i o tych, do których wielokrotnie powracamy, choć nie zawsze reprezentują najwyższy poziom artystyczny; o książkach niezawodnie rozśmieszających i innych, równie niezawodnie doprowadzających do płaczu; o kupowaniu książek; o ich pożyczaniu (komuś i od kogoś); o tych samych książkach w różnych tłumaczeniach (dokładnie rzecz biorąc, są na ten temat dokładnie dwa zdania w rozdziale o głośnym czytaniu)… Też prawda, ale z drugiej strony, przecież wcale nie obiecywała nam wszechstronnego kompendium, wyczerpującego wszelkie kwestie związane z czytaniem, tylko
garść osobistych refleksji wraz z zachętą do wysnucia własnych: „resztę, czytelniku, dopisz sam”. I o ile znam życie, niejeden czytelnik-nałogowiec spośród tych, którzy jeszcze nie zaczęli własnych spotkań z książkami uwieczniać na papierze, odczuje nieprzeparty impuls uczynienia tego kroku. Może nie w formie zgrabnych felietonów czy esejów, tylko na przykład zestawu prostych tabelek. Albo wywiadu-rzeki z samym sobą. Albo serii wypowiedzi na forum któregoś z serwisów czytelniczych. A co z tymi, którzy dotychczas nie poczuli potrzeby przynależności do tego specyficznego klubu? Czy mają być wykluczeni z grona czytelników „Książki o czytaniu”? Ależ nigdy w życiu! Kto powiedział, że nie znajdą żadnej przyjemności w poczytaniu o tym, jak różni ludzie motywowali twierdzenie o rzekomej szkodliwości czytelnictwa, albo o tym, jak można układać książki na półkach, czy też, co najlepiej się czyta na wakacjach? Książka Sobolewskiej jest absolutnie dla każdego, kto czytania nie uważa za przykry przymus, który należy
zarzucić natychmiast po zdaniu matury!
Odrobinkę tylko szkoda, że i autorka, i niektórzy jej rozmówcy nie ustrzegli się dyskretnego wartościowania literatury. Powiada Agnieszka Drotkiewicz: <<…„Gry w klasy” Cortazara (dziś trochę się wstydzę, ale 15 lat temu przepadałam za tą książką)>>; Marcin Meller: <
mój Boże, kocham Cortazara, Zafon podobał mi się niezmiernie, a tu się okazuje, że powinienem się tego wstydzić? I może się zrazi, może już nigdy nikomu się nie przyzna, co czytał, żeby znowu nie usłyszeć, że nie odróżnia dobrej literatury od kiczu? A przecież można było napisać nie „wstydzę się”, tylko „dziś już przestała mi się podobać”, nie „kiczowatego”, tylko „po który bym pewnie w innych okolicznościach nie sięgnął” – i też by się przekazało własne odczucia, nie sprawiając przykrości komuś innemu. No i wypadałoby przy korekcie dopilnować, żeby wymieniane w tekście tytuły książek nie zawierały błędów; nawet jeden przekręcony („Ogród [zamiast: W ogrodzie] pamięci” Joanny Olczak-Ronikier) może akurat stać się solą w oku czytelnika, trochę mu zakłócając przyjemność wspaniałej skądinąd lektury.
Bo pozostałe 99,99% objętości „Książki o czytaniu” to naprawdę czysta delicja! Nic, tylko czytać i dopisywać swoje!