„Łebki od szpilki” to macierzyńskie non fiction do potęgi n – bolesne do bólu, jak diabli, za to zaserwowane jak danie z najlepszej restauracji z pięcioma gwiazdkami Michelina. Wielki gar humoru, a jakby tego było mało, okraszony ironią ze skwarkami optymizmu, zagryziony pajdą nadziei naszej powszedniej.
Kiedy na teście ciążowym pojawiają się dwie kreski, życie kobiety może się zacząć albo... skończyć. Wiele zależy od tego, czy to ziarenko, które z szaleńczą prędkością, jakby przed czymś uciekało, rozwija się w jej macicy, jest bardziej lub mniej chciane, oczekiwane czy zupełnie niespodziewane. A co, jeśli te ziarenka są dwa? W dodatku, bardzo ciężko chore?
Agnieszka Szpila ma dwie córki – H&M, czyli Helenkę i Milenkę. Bliźniaczki „neurologicznie skaleczone”. Wszystko zaczęło się od na pozór niezbyt groźnego ugryzienia kleszcza. Zlekceważone przez lekarza, który nie podaje specyfików na rumień, odbija się bardzo poważnymi komplikacjami na dziewczynkach. Ale to okazuje się dopiero później, długie miesiące po tym, jak mama i jej dzieci przechodzą kolejne nietrafne diagnozy i uciążliwe terapie w z nimi związane. W tak zwanym międzyczasie zostają same, bo ojca dziewczynek – duszę artystyczną, muzyka – sytuacja przerasta. W końcu on potrzebuje warunków do tworzenia, a dziewczynki, które w wieku kilku lat zamiast mówić, porozumiewają się bełkotliwymi samogłoskami, chodzą w pampersach, rzucają się po podłodze, niczym w epileptycznej ekstazie, jeśli nie dostaną tego, czego chcą (a czego chcą, nie bardzo wiadomo, w końcu nie mówią) i potrafią w jednej minucie wytłuc zastawę Villeroy&Boch, napchać sobie całą buzię kocim żarciem (w wersji mniej ekstremalnej –
ekoparówkami), zalać łazienkę i rzucać dzbankiem z mlekiem (do celu, czyli w matkę), raczej nie dają spokoju.
W macierzyńskim Guantanamo
Zebrałam najbardziej ekstremalne sytuacje z kilku lat, żeby nastraszyć czytelnika? Nie, to proza życia, banalność codzienności, szara (chociaż może tutaj to złe słowo) rzeczywistość. Z każdą kolejną kartką „Łebków od szpilki” wyjawia się coraz bardziej poruszający obraz macierzyństwa Agnieszki, o którym ona sama pisze, że to jak Guantanamo, Afganistan, Ground Zero i Czarnobyl razem wzięte. I czasem chciałoby się po prostu ściągnąć portki tym małym, wrednym poczwarkom i dać im klapsa (tudzież w wersji mniej narażającej na wizytę opieki społecznej – nawrzeszczeć na te okrutne H&M), ale... No właśnie, przecież są chore. Ale czy i do zdrowego dziecka rodzice nie tracą czasem cierpliwości? Czy po nocy, podczas której pacholę miało ambitny plan zrealizowania wszystkich innych pomysłów, tylko nie spania, a potrzebowało do tego spektaklu widzów, więc z uporem maniaka wsadzało mamie i tacie paznokcie pod opadające z bezsiły powieki, nie chciałoby się oddać dziecięcia pierwszej, lepszej osobie, która zechciałaby je
wziąć? I jeszcze dopłacić do tego interesu!
Agnieszka Szpila też tak czasem myśli. I wcale tego nie ukrywa, i wcale nie czuje z tego powodu wyrzutów sumienia. To chyba pierwsza matka, którą „znam” (przynajmniej z kart książki), która głośno (i to w radiowej audycji!) potrafi powiedzieć, że nie jest fajnie, kiedy masz ochotę pokochać się z partnerem, a akurat wtedy dzieci nie śpią do północy, a nawet dłużej. Być może przychodzi jej to łatwiej, bo ona nie chce być matką idealną, perfekcyjną panią domu, która ugotuje, posprząta, pobawi się z czyściutkimi dziećmi i jeszcze ma czas na małe przyjemności. „Są matki święte i świetne. Świętą nie jestem. Świetną bywam. Najczęściej jednak staram się być wobec Heleny i Mileny po prostu fair” – pisze autorka „Łebków od szpilki”.
Normalność – a co to?
Punktem wyjścia do bycia fair wobec dziewczynek jest fundamentalne założenie, z jakim matka podchodzi do swoich chorych dzieci. Szpila nie patrzy na bliźniaczki przez pryzmat wrodzonej boreliozy, obumierającego rdzenia kręgowego czy zespołu Arnolda-Chiariego (obniżanie migdałków w mózgu). Nie widzi w ich fanaberiach (chodzenie do muzeum z kijami od mopa, tarzanie się w konwulsjach po podłodze centrum handlowego czy próba zdarcia obrusa z kościelnego ołtarza) jakiejś nienormalności czy inności. I to jest właściwie największy manifest, jaki formułuje autorka „Łebków od szpilki” – inność zaczyna się w naszej głowie, w której tworzymy sobie widełki normalności. Bo dziecko w tym wieku powinno to czy tamto, a to już nie wypada, nie przystoi, bo co ludzie pomyślą, etc. Pewnie nie miałaby w sobie takich pokładów tolerancji dla inności, gdyby nie rodzina, w której przyszło jej wzrastać, a o której sama Szpila pisze, że nie była neurotypowa (choćby ze względu na dziadka, śpiącego w różowej, babcinej koszuli nocnej
czy akceptację dla zabaw kilkuletniej Agnieszki, udającej, że jest Maryją i rodzącej Jezusa – lalkę z poobcinanymi kudłami i dopisanym na klatce piersiowej IHS).
To dzięki rodzinie, która nauczyła Szpilę konfrontować się z tym, co „trudne, inne i peryferyjne na ścieżce tak zwanego rozwoju człowieka”, ma ona klucz do zrozumienia swoich córek. I formułuje manifest do nas, mających w głowach sztywne jak unijne normy dotyczące rozmiarów ogórka, widełki normalności, byśmy potrafili się otworzyć na wszystkich tych, z którymi „nie halo”. Czasem można usłyszeć, że chore dziecko to „skaranie boskie”. Niektórzy nawet nie pytają ciężarnej o płeć oczekiwanego pacholęcia, bo wiadomo – „byle było zdrowe”. A co, jeśli urodzi się chore? No trudno, cóż poradzić. W końcu, choroby się nie wybiera. Doprawdy? Szpila w przejmujący sposób dziękuje swoim bliźniaczkom, że to one... wybrały ją na matkę. „To musiała być, w chwili poczęcia, ogromna brawura z ich strony. Naprawdę podziwiam je za odwagę. Sama bym siebie nie wybrała” – ironizuje, całkiem odwracając punkt spojrzenia na „skaranie boskie”, jakim jest urodzenie chorego dziecka. Dla niej to żadna kara, to wielki zaszczyt. I przyznaję,
podziwiam ją za umiejętność takiego odwrócenia perspektywy.
„Łebki od Szpilki” wpisują się dość popularny ostatnio w Polsce nurt literatury z kategorii, umownie nazwijmy ją, macierzyństwo non fiction. Matki-blogerki, matki-autorki książek odchodzą od słodko-pierdzącego, obowiązującego jeszcze do niedawna tonu mówienia o macierzyństwie. Nie polewają rzeczywistości, która bywa czasem paskudna i nieznośna, mamusinym lukrem. Piszą o nieprzespanych nocach, pluciu i rzyganiu mleczną kaszką, ucieczkach z domu (choćby w celu popatrzenia na sklepowe wystawy), życiu seksualnym, które można odłożyć na półkę z napisem „long time ago” i wielu innych doświadczeniach, które składają się na znoje bycia matką. Co ciekawe, to bardzo ważny zwrot w kraju matki-Polki, w którym wartość kobiety w wielu miejscach nadal mierzy się ilością urodzonych dzieci.
I tak mieliśmy choćby „Macierzyństwo non fiction” Joanny Woźniczko-Czeczott czy „Projekt matka” Małgorzaty Łukowiak, a także całą serię blogów matek-Polek nieidealnych. „Łebki od szpilki” to non fiction do potęgi n – bolesne do bólu, jak diabli, za to zaserwowane jak danie z najlepszej restauracji z pięcioma gwiazdkami Michelina. Wielki gar humoru, a jakby tego było mało, okraszony ironią ze skwarkami optymizmu, zagryziony pajdą nadziei naszej powszedniej. Szpila pisze niemal o traumatycznym doświadczeniu wychowania dzieci z niezwykle ciężkimi komplikacjami. I gdybym w tym miejscu skończyła recenzowanie książki, pewnie mało kto sięgnąłby po nią – z wyjątkiem czytelników o skłonnościach masochistycznych, którzy uwielbiają wprawiać się w stan przygnębienia.
Ale przecież „Łebki od Szpilki” to, paradoksalnie, książka niezwykle optymistyczna! Z matki H&M bije taka radość i kobieca, życiowa siła, jakiej ze świeczką szukać u niejednej matki zdrowego, perfekcyjnie wypielęgnowanego i „robiącego” w modelingu od 6. miesiąca życia bobasa. To jest chyba to, co czyni lekturę książki Szpili takim wielopłaszczyznowym doświadczeniem. Autorka z siłą pancernego czołgu, a jednocześnie kobiecą gracją, burzy i obraca w proch stereotypy i wyobrażenia na temat tego, jakie ma być nasze dziecko. Tak, tak, drodzy czytelnicy, jeśli jeszcze nie snuliście takich planów, to z pewnością zaczniecie je robić, najpóźniej w ostatnim trymestrze ciąży.
Rodzicielskie ambicje i święte odpuszczenie
Nic mnie ostatnio tak nie rozbawia, jak słuchanie świeżo upieczonych rodziców, którzy już zdążyli zapisać malca do żłobka językowego (że niby uczą tam kilkumiesięczne dziecko gugania in English?), Oxfordu dla przedszkolaka i „najlepszej szkoły na dzielni”. Na dodatek, zajęcia specjalne, gimnastyka buzi i języka i obowiązkowo – zapisanie do agencji reklamowej dla dzieci – w końcu „trzeba inwestować” w potomstwo. Świetnie, tylko co, jeśli plany pójdą nie po naszej myśli? Jeśli dzieciak nie będzie się rozwijał „jak inne dzieci” (albo „najlepiej ze wszystkich”), ale po prostu swoim tempem? I w końcu co, jeśli nagle okaże się, że jest jakiś chory, inny, „skaleczony neurologicznie”? Agnieszka Szpila pokazuje swoim czytelnikom, jak przyjmować to, co przynosi życie. Jak cieszyć się z tego, co niesie każdy dzień, chociaż w łeb wzięło wszystkie plany i nadzieje. Jak podchodzić na luzie do tego, nad czym tak uporczywie potrafią spinać się rodzice. Wreszcie, jak zrozumieć, że dziecko to zupełnie odrębny byt, który –
choć wyszedł z nas, zrodził się naszej krwi i kości, nie stanowi jedności z matką, ani ojcem, a kiedyś pójdzie swoją drogą, choćby całkowicie nie podobała się ona rodzicom.
Jaka jest recepta na rodzicielskie wyluzowanie? Bardzo prosta. „Odpuściłam, nie muszę mieć wpływu na wszystko. Kiedyś myślałam, że to ode mnie zależy, czy będą zdrowe, że jak zorganizuję pieniądze – to je wyleczę, jak zatrudnię lepszych terapeutów – będą mówić. Wzięłam na siebie totalną odpowiedzialność, aż mnie to w końcu przerosło. Od kiedy odpuściłam i nie uznaję siebie za szefa tego całego burdelu, poczułam się lżej. Jest lepiej” – powiedziała w rozmowie z „Wysokimi Obcasami” Agnieszka Szpila.
Oczywiście, odpuszczenie może wcale nie być takie proste i wymagać wielu batalii, stoczonych jeśli nie z samym sobą, to z Panem Bogiem. Z tym ostatnim autorka „Łebków...” zresztą kłóci się częściej, niż – jak sama pisze – uprawia seks. A zapis tych kłótni, jaki można znaleźć na łamach książki, rozbawia do łez. Nic dziwnego, bo w warstwie językowej książka Szpila jest po prostu majstersztykiem. Językowe wygibasy, na które sili się Dorota Masłowska (do której książka Szpili została zresztą porównana) czy Sylwia Chutnik (uznawana za jedną z najciekawszych polskich autorek), to przy Szpili pestka. O „Łebkach...” Marcin Meller napisał w „Newsweeku”, że są napisane „językowym ADHD, jakby barok przepuścić przez punk rocka albo na odwrót”. I jeśli kogoś nie zachęca czytanie o bliźniaczkach, smarujących ściany gorzką czekoladą, to dla samego języka i sprawności, z jaką włada nim Szpila, warto sięgnąć po jej książkę.