Mezopotamia znaczy „międzyrzecze”, miejsce między rzekami. Między rzekami Łopań i Charkiw leży Charków, półtoramilionowe miasto na Ukrainie, ale tytuł „Mezopotamia” pozwala się domyślać, że będzie to opowieść o pradawnych czasach, kiedy jeszcze znało się wszystkich sąsiadów, na wakacje jeździło do wujka, a na przyjacielskie pogawędki pod podwórkową jabłonią przychodziło z własnym taboretem.
Opowieść prozą zaczyna się od stypy, a właściwie wspominkowej kolacji w czterdzieści dni po śmierci kumpla, byłego boksera i lokalnej sławy, który jednak swoje najlepsze lata miał już daleko za sobą. Kumple, jak to kumple, kilku utkwiło na marnych, państwowych posadkach, kilku kręci marne, prywatne biznesy, ktoś tam przeszedł na ciemną stronę mocy, skronie już im siwieją, choć mają dopiero po trzydzieści parę lat. Siedzą przy stole na podwórku, płatki jabłoni sypią im się do sałatek, no, zupełny „Dworzec Białoruski” albo tak zwana męska proza, czyli wódka, papierosy i „to zła kobieta była”. Nie, to nie w tę stronę pójdziemy.
Mieszkańcy Mezopotamii zawody maja banalne: stolarz, kolejarz, kelnerka, pielęgniarka, właściciel food-trucka, praktykant w aptece, fryzjerka, pan od plastyki – takiego zestawu bohaterów polska, na przykład, literatura nie pamięta chyba od czasu „Dziewcząt z Nowolipek”. Ale to nie jest książka o piekle codzienności i otchłani niedzielnych obiadów. Też nie.
To nie jest też opowieść o piciu, samotności i braku szans, choć niejeden bohater nosi blizny na ciele i duszy, złamany nos albo zrujnowaną trzustkę. Ich historie przepełnia ciepło i humor - choćby koniec pijatyki spuentowany obrazkiem Kostika, który „spał, złożywszy głowę na rękach, a ręce na pieczonej rybie”, albo opis warsztatu półślepego szewca Zuraba w którym „w ogóle nie było światła, zresztą, ogólnie rzecz biorąc, go nie potrzebował – tak czy inaczej, nic nie widział, a z butami wyrabiał straszne rzeczy”.
To jest książka o intensywności w przeżywaniu życia. O chłonięciu rzeczywistości wszystkimi zmysłami i chwytaniu każdej niezwykłej chwili, która się zdarza, albo nawet tylko mogłaby się zdarzyć. Do wznoszenia się na najwyższe szczyty najwyraźniej nie trzeba ani pieniędzy, ani sławy, ani dalekich podróży. Niekoniecznie trzeba też urody, zdrowia, szczęścia i pomyślności. Trzeba tylko mieć ten dar, który pewnie rodzi się gdzieś pod magiczną jabłonią, na zapyziałym podwórku.
Bohaterowie „Mezopotamii” zwykle są samotni. Jeśli któryś ma żonę, to na ogół byłą i nie pierwszą, jeśli dzieci, to gdzieś w świecie. Czytelnik przygląda się im najczęściej wtedy, kiedy między dwojgiem ludzi wybucha gwałtowna namiętność, w której zatracają się i spalają. Czasem potem zbierają się, wstają z popiołów i idą dalej, a czasem nie… W tych gwałtownych wzlotach jest dużo zmysłowej fascynacji i dziwnej, mrocznej magii, powodującej, że za cienką, pulsującą błoną rzeczywistości prześwieca inna Mezopotamia z mitów i legend, nad ciemnymi rzekami przelatują smoki, czarownice palą ognie pod podwójnym księżycem a w korytarzu wiodącym do kuchni na moment otwiera się przejście w ulicę Krokodyli. Sceny miłosne i erotyczne, w tej książce przypominające poniekąd narkotyczne wizje, są absolutnie niesamowite. Tu nie trzeba nerwowo przewracać kartek, żeby ominąć coś na kształt skróconego opisu funkcjonowania silnika albo tańca przed lustrem z motylkami w brzuchu. Tu się odfruwa w inny wymiar.
A dalej są wiersze.
Serhij Żadan jest nie tylko prozaikiem i eseistą, ale także poetą. Może nawet przede wszystkim poetą. Druga część „Mezopotamii” zawiera prawie trzydzieści wierszy, czyli całkiem spory tomik. Kto dziś pisze wiersze o miłości? O miłości pisze się piosenki. Może dlatego, kiedy już bardzo się robi lirycznie, nagle zjawia się tekst jak z Wysockiego w jego cokolwiek knajackim wcieleniu i zaliczamy twarde lądowanie. Jak w życiu.
Wiersze przełożył Adam Pomorski, choć może trafniejsze byłoby słowo „oswoił”, bo czuje się, że włożył tam sporo siebie i fluidów unoszących się nad polską poezją (za „kraj smutny helotów” niski ukłon). Za cudownie dający się czytać przekład części prozatorskiej wyrazy szczerego podziwu dla Michała Petryka.
Pozostaje odłożyć „Mezopotamię” na półkę i na koniec, na przykład, zadać sobie pytanie: co by było, gdyby polska historia w latach osiemdziesiątych potoczyła się innym torem? Może mielibyśmy przygnębiające PKB i dużo dobrych książek?