To jedno z tych miejsc na ziemi, o których prawie nikt nie pamięta: jest tak daleko od wszystkiego, co „ważne”, że nikogo nie interesuje. Jest tak małe, że mało kto wie, iż w ogóle istnieje. Timor Wschodni? Gdzie to jest? Co tam jest?
O tym, co tam jest (było?) pisze Mateusz Janiszewski. Zapomniany kraj, zapomniana wyspa – piekło, które przeżywają jego mieszkańcy; zbrodnie, których doświadczyli i doświadczają. Rany na ciele i duszy, które się ciągle jątrzą. Zwłaszcza te ostatnie: bo jak tu zapomnieć o gwałtach, rozpruwanych metodycznie ciałach, stosach trupów, strzałach w tył głowy, ciosach sztyletami i bagnetami – nie w walce, ale na zimno, podczas egzekucji? Jak zapomnieć o „willach na wzgórzu”, w których znikali ludzie? O życiu w ciągłym strachu przed kolejną władzą, przed kolejnymi „zaprowadzającymi porządek”; o przemocy, która tak wrosła w krajobraz, w codzienne życie, że się już jej nawet nie dostrzega; okrucieństwie tak wszechobecnym, że pojmowanym jako coś normalnego? O przerażającej nędzy, głodzie, sąsiadach, których wywieziono i nigdy nie wrócili, dzieciach pozostawionych samym sobie? Poskarżyć się nie ma komu, dochodzić sprawiedliwości nie ma od kogo. A to przecież tylko ułamek tego, co widzi w Timorze Wschodnim narrator
książki Janiszewskiego. Obcy, biały, z bogatej północy, dobrze odżywiony, wyedukowany. Przyjechał, żeby jako lekarz pomóc tym, którzy tego potrzebują. Wolontariusz, niezwiązany z żadną organizacją: dla urzędników w Timorze Wschodnim, dla wszystkich działających tam organizacji to tylko kłopot. Krok po kroku dowiaduje się, że nie ma nic za darmo, że piękna idea pomocy może zostać sprowadzona do „coś za coś” – nie, nie za pieniądze, bo tych Timorczycy nie mają, ale na przykład za dusze: dla Jezusa, dla Mojżesza, dla Jehowy, dla Allaha. Za pomoc ONZ – „racjonalne postępowanie”: „przystąpienie do światowej komunii zadłużenia”, ustąpienie Australii w sprawie Wschodu Słońca (złoża gazu). Przecież pani profesor z University of Melbourne logicznie wytłumaczyła, dlaczego, mimo międzynarodowych umów, należą się one jej krajowi... Timorczycy powinni to zrozumieć, jeśli chcą wejść do grona państw cywilizowanych.
Narrator Janiszewskiego, oszczędny w słowach, przeprowadza nas przez wszystkie te i inne paradoksy współczesnego świata: oszustwa, korupcję, głoszenie zwycięstw tam, gdzie ich nie było, kompromisy polityczne uderzające w zwykłych ludzi, niemoc organizacji humanitarnych, pozorowaną pomoc – ale też i pomoc prawdziwą, płynącą z serca, okupioną życiem osobistym, traumą.
Książka Janiszewskiego nie jest tylko zapisem doświadczeń „człowieka Zachodu” na niespokojnych antypodach. Nie jest też tylko gorzkim obrazem zapomnianego kraju na końcu świata, kraju, któremu zagraniczna prasa nie poświęca zbyt wiele uwagi (po krwawych zamieszkach „w Polsce były o tym dwie wzmianki w gazecie”, a w brytyjskich czasopismach wiadomość o „masakrze dokonanej przez członków Aitaraku” musiała ustąpić miejsca informacji o ponownym zejściu się księżniczki Fergie i księcia Andrzeja). Jest przede wszystkim przerażającym obrazem wynaturzeń zachodniego świata: tego, co zrobiono z piękną ideą ONZ, pomocą dla uboższych krajów, prawami narodów, prawami człowieka. Najgorsze jednak jest w tym chyba samozadowolenie tego świata z siebie, przekonanie, że wszystko jest w porządku – bo przecież udzielono pomocy, przegłosowano potępiające przemoc uchwały...
Wydawnictwo Czarne dało czytelnikom kolejną znakomitą, zapadającą w pamięć książkę. Szkoda tylko, że chwilami zawodzi korekta: stwierdzenie, że „bandyci [...] żądzą szpitalem” (s. 30), budzi we mnie żądzę wymierzenia sprawiedliwości komuś, kto to przeoczył. Poza tym – świetna, choć przygnębiająca lektura.