Gdy byłam mała, na sklepowych półkach stało niewiele. Z cukierków to irysy, w wersji z makiem lub bez i jeszcze może „orężadka” w proszku, którą zjadało się zawsze na sucho. Od czasu do czasu była czekolada. Te pierwsze, przywiezione z tajemniczej zagranicy, potem już nasze, ale nie bardzo często. Czekolada, oprócz boskiego smaku, miała jedną ważną dla dziecka zaletę – kolorowy papierek. Zbierało się te opakowania i to była dziwna, trochę żałosna kolekcja każdego dziecka PRL – bo kolorowe, bo pachnie jeszcze ziarnami kakaowca, bo czasem jest jakiś rysunek, który można odkalkować do zeszytu.
A w latach trzydziestych czekoladki kryły się specjalnych pudełkach. „Były to przepiękne, ręcznie robione cacka. Wewnątrz wykładane atłasem, z wierzchu obciągnięte grubym pluszem, do tego gustowne sznureczki lub koronki. Po zjedzeniu czekoladek nie wyrzucało się pudełek do śmieci. Można było przechowywać w nich listy, przybory do szycia albo pamiętnik”.
Pamiętnik? Ręka boli, gdy się pisze piórem lub długopisem! Listy? Przecież są portale społecznościowe! Przybory do szycia? A co to – nigdy nie trzymałam w dłoni igły! Drastyczna zmiana, jaką świat przeszedł w ciągu kilkudziesięciu lat, sprawia, że mało kto odwraca się za siebie, mało kto szpera w przeszłości, wszyscy żyją do przodu i spieszą się, by nażyć się jak najwięcej.
Ale są osoby, które tęsknią do przeszłości, do czasów, w których nie ma telewizora i trzeba mieć dużo wyobraźni, żeby zająć sobie deszczowe letnie popołudnie na letnisku. Albo ciekawych ludzi wokół siebie.
Anna Duszkowska należy do tych stęsknionych. Co prawda nie tęskni do uroku lat trzydziestych – tęskni do rodziny. Babcia, dziadek, ciocie, mama i tata – wszyscy odeszli, zostawiając ją z co prawda z mieszkaniem, ale i z pustymi pokojami. Anna ma chłopaka, Bartka: choć mają po czterdzieści parę lat, wciąż można mówić, że to chłopak. Bawią się w dom, a właściwie w dwa domy, bo nawet razem nie mieszkają. Czasem się wspólnie budzą, ale gdy dzieje się to kilka razy z rzędu, zaczyna doskwierać czyjaś noga i konieczność dzielenia się łóżkiem. O dzieciach wciąż jeszcze nie myślą, a jeśli myślą, to „za jakiś czas”, za nic mając tykanie zegara biologicznego. Każde żyje jakoś osobno, trochę samotnie i bez zobowiązań. I nagle Anna uświadamia sobie, że Bartek to nie jest rodzina. Że rodziną była jej wielka, gwarna familia, w której ważne było to, żeby być razem, jak najbliżej siebie, w której się rozmawiało, opowiadało, w której wspólnie zajmowało się jedno pomieszczenie w domu, choć wtedy było ciasno, w której królowały
swoiste żarty, zrozumiałe tylko dla wtajemniczonych, w której rodziły się dzieci i czasem przypalało się mleko. Zaczyna tęsknić ze zdwojoną siłą, zaczyna widzieć pustkę w tym, co dotąd nazywała życiem, zaczyna dostrzegać jego braki i dzięki temu szerzej otwiera oczy. I nagle, pewnego dnia, dzięki pewnej zwyczajnej łazience i unerwionemu, zielonemu listkowi, trafia do Nałęczowa, w którym mieszkała jej babcia. I trafia tam w roli letniczki, która chce u własnej babci wynająć pokój. Bo inaczej się nie da, bo jest rok 1932, bo jej mama ma lat dziesięć, a babcia czterdzieści. „Czy tęsknota za rodziną może mieć taką siłę, aby mnie przenieść w przeszłość, do tych których kochałam?” - może!
Ta książka to pochwała minionego świata, to hołd złożony tym wszystkim, którzy nie mieli pralek automatycznych, to uśmiech do wszystkich kobiet, które na wojnie straciły mężów i same dźwigają wodę ze studni, to piosenka dla tych, którzy raz w miesiącu wysyłają sobie listy, żeby powiedzieć na przykład, że już jesień i że wciąż kochają, to wiersz dla tych, dla których dźwięki w stylu „klik, hit, plik, top, pop, komp (…) są próbką jakiegoś języka z obszarów, które są jeszcze białymi plamami na mapie”, a w zamian używają słów „długich, które trzeba wolno wymawiać: galanteria, imaginować, suponować”.
To książka pełna wdzięku, ale tylko wtedy, gdy Anna Duszkowska przenosi się w lata trzydzieste. Gdy jest na miejscu, w roku 2011, na wyciągnięcie ręki, staje się jakaś zimna i obca. Owszem jest miejscami naiwna, jest pochwałą, bo Duszkowska nie musi się martwić o pieniądze i mieszka po dobrej stronie płotu – we dworze, a nie w czworakach. Może jeździć konno, a nie oporządzać konie. Może zajadać się kremem z kasztanów, a nie stać przy kuchni, żeby ten krem zrobić. Sprytnie też autorka wymyśliła sobie, że gdy w Nałęczowie czas biegnie i porusza się, tu na miejscu, w Toruniu XXI wieku, wszystko stoi i czeka na powrót Anny zza drzwi łazienki. Zbyt sprytnie. Załatwia to sprawę ewentualnego zaginięcia Anny Duszkowskiej i pomaga jej w wielu sytuacjach – nie straszny jej złamany na orzechu ząb czy brak pieniędzy.
Nie mniej jednak czyta się tę Annę Duszkowską dobrze. Nawet jej miłość z roku 1932, która spada nieoczekiwanie (no prawie nieoczekiwanie...) wygląda zupełnie inaczej niż współczesny Bartek i inne przynosi prezenty.
To powieść przesiąknięta tęsknotą za dobrą, rodzinną miłością, za leniwym popołudniem, gdy ktoś czyta książkę, ktoś buja się w hamaku, ktoś robi domowy makaron, a ktoś idzie na spacer z psem. Ale najważniejsze, że wszyscy są razem.