Trwa ładowanie...
recenzja
06-04-2013 22:37

Waga atramentu

Waga atramentuŹródło: Inne
d31g4uy
d31g4uy

„Mam ponad 500 listów z Wiednia. Są napisane po niemiecku. Czy mogłabyś na nie zerknąć? Czy mogłabyś jakoś pomóc?” – słowa te, wypowiedziane przez daleką znajomą, nałożyły na barki Elisabeth Asbrink ogromną odpowiedzialność. Kiedy zaczęła przeglądać starą korespondencję z czasów przedwojennych i okupacyjnych zrozumiała, że to już nawet nie jest odpowiedzialność, a wręcz powiernictwo bólu, dramatu, pamięci. Bała się wiedząc, że zarówno ona, jak i rodzina owej przyjaciółki, naznaczeni są ropiejącą, koszmarną, nigdy nie mogącą się zagoić raną Shoah. Raną, która w zasadzie zdefiniowała ich życie podporządkowując je sobie. Ojciec Asbrink pochodzi z Węgier, gdzie w wieku pięciu lat po raz pierwszy usłyszał zwrot: „ty cholerny Żydzie!”. Niedługo później Niemcy zabrali jego ojca i znaczną część rodziny do obozu, gdzie ich wszystkich zgładzili. Kiedy córka wychodziła za mąż za goja, błogosławiąc ich związek rzekł z ulgą, że bardzo dobrze się stało, bowiem nareszcie żydowska krew zniknie z ich rodu. Otwarcie
listów po raz kolejny, wspomnianą ranę, rozdrapało.

Elisabeth Asbrink urodziła się w 1965 roku w Goeteborgu. 34 lata później została producentką Sommar in P1, jednego z najpopularniejszych szwedzkich programów radiowych. Obecnie pracuje w SVT, szwedzkiej telewizji publicznej, jako wydawczyni i producentka zajmująca się dziennikarstwem śledczym. W 2009 roku napisała swoją pierwszą książkę, za którą otrzymała m.in. nominację do Nagrody Augusta. Rok później ukazała się jej druga praca, zaś rok 2012 przyniósł W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa, tym razem uhonorowaną wspomnianą, niezmiernie prestiżową nagrodą. Jej debiutancka powieść ma trafić do polskich księgarń za rok, już teraz natomiast możemy zagłębić się w lekturze tego ostatniego dzieła. Lekturze, obok której nie sposób przejść obojętnie.

W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa można rozpatrywać co najmniej na dwóch płaszczyznach. Ta pierwsza wywołała ponoć skandal w Szwecji, kiedy okazało się, że wychwalana wszem i wobec neutralność, która od lat jest powodem do dumy, podszyta była brunatnym suknem. Nie chodzi tu nawet o to zrabowane niemieckie złoto, które płynęło szerokim strumieniem do Szwecji za dostawy stali, nie chodzi również o pomnik Bernadotte, na którym pojawia się coraz więcej rys. Asbrink dobitnie pokazała skalę antysemityzmu, który zalał – ponoć wielce neutralną – Szwecję. W 1934 roku drugi po ambasadorze człowiek w szwedzkiej ambasadzie w Wiedniu mówił o rozmnażaniu się „tak jak ich rasa ma w zwyczaju” żydowskich rodzin, które będą przeklinane przez kolejne pokolenia Skandynawów, aż w końcu któreś nie cofnie się przed użyciem „bezwzględnych środków w obronie tubylczej ludności”. Dwa lata później twierdzono, że zgody na wjazd do Szwecji powinno się udzielać wyłącznie „prawdziwym uchodźcom politycznym” a nie tym, którzy
„źle się czują w systemie politycznym swego kraju”. Ci, którzy źle się czuli ze względu na ustawy norymberskie i faszystowskie buciory wciskające im twarze w bruk, na miano uchodźców liczyć nie mogli. Pastor Pernow postanowił sprzeciwić się tej polityce umożliwiając setce dzieci przekroczenie granicy i odnalezienie domów przy ewangelickich rodzinach. Autorka mocno jednak podkreśliła, że Szwedzka Misja dla Izraela nie chciała ratować Żydów przed nazizmem, ale przed żydostwem – nie tyle ratować życie, ile ratować ich dla chrześcijaństwa. Istotne było również, by dzieci pochodziły z dobrych rodzin i były jak najlepiej wychowane.

Szwecja obudziła się w trzecim roku wojny, siedem lat po ustawach norymberskich. Niektórzy nawet zaczęli wówczas protestować… Ba! Już 8 maja 1945 roku otworzyła swoje granice dla uchodźców! Oskarżenie rzucone w twarz szwedzkiemu społeczeństwu jest, oczywiście, mocne i poruszające, ale mną wstrząsnęła druga płaszczyzna książki Asbrink. Płaszczyzna niesłychanie przejmująca, osobista, cóż jest bowiem bardziej osobistego od intymnych, pełnych miłości i żalu listów?

d31g4uy

Otto Ullman przyjechał do Szwecji 2 lutego 1939 roku, kiedy dotychczasowy porządek wiedeńskiej społeczności żydowskiej obracał się w gruzy, wypierany przez nazistowski ordnung, w którym dla Żydów nie było już miejsca. W odległej Smalandii miał wieść żywot uchodźcy, bez rodziców, planów na przyszłość, wydarty ze swej ojczyzny. Tułał się między domem dziecka a obozem dla chrześcijańskiej wspólnoty; niestety, niebawem okazało się, że na ten pierwszy jest za stary, a na drugi – za mało chrześcijański. W końcu trafił do gospodarstwa, gdzie został parobkiem wykonującym polecenia niejakiego Feodora Kampranda. Feodor, światły człowiek mający słabość do pewnego pana z osobliwym wąsikiem, miał szesnastoletniego syna, Ingvara, którego jeszcze cztery lata wcześniej jednym z ulubionych zajęć było siedzenie w babcinej kuchni, czytanie nazistowskich pism i słuchanie, jak tatko peroruje o żydowskiej zarazie. Czasem, w przypływie poczucia patriotycznego obowiązku, jeździł na rasistowskie wiece, gdzie machano flagami i
wyciągano prawe dłonie ku szwedzkiemu Fuhrerowi. Nie udało mu się przez ten czas zmądrzeć, wręcz przeciwnie: z fanatyzmem skrzącym w oczach spijał z ust słowa swojego nowego idola, mentora i bożka, Pera Engdahla – a jakże, faszysty. Otto i Ingvar bardzo się zaprzyjaźnili i uczucie to przetrwało wojnę. Żyli obok siebie i, jak się wydaje (w co nie do końca chce mi się wierzyć), Otto niczego się nie domyślał, nie miał pojęcia o drugim życiu towarzysza zabaw i miłosnych podbojów. Ingvar nie widział natomiast zupełnie problemu w dzieleniu swojego czasu na przyjaźń z Żydem i wiece z żydożercami. Ów zajadły nazista stał się z czasem symbolem pomysłowego Smalandczyka. Ingvar Kamprad z gospodarstwa Elmtaryd leżącego w miejscowości Agunnaryd… Pierwsze litery układają się w nazwę firmy, w której Ingvar zatrudnił swego przyjaciela. Firmy, która stała się produktem flagowym promującym kraj na całym świecie, założonej przez dumnego posiadacza numeru 4014 w SSS – Svensk Socialistik Samling, tamtejszej partii nazistowskiej.
Podejrzewam, że zarówno ów założyciel, jak i Szwedzi śpią całkiem spokojnie po ujawnieniu tej informacji – Kamprad na wiele mógł sobie pozwolić, wszak ojczyzna mu wszystko wybaczy, zwłaszcza, że jak napisała Asbrink, szwedzki naród ma kilka cech wspólnym z Ingvarem, ale tą dominującą jest, hodowana przez lata, niepamięć.

W listach od rodziców Ottona, Asbrink szuka ich syna, nieuchwytnego, pozostającego swym cieniem, przefiltrowanego przez czas i wiadomości płynące z domu rodzinnego.Jak wyznaje, echem są zarówno jego listy, jak i te, których nie napisał, a materiał roboczy stanowi echo głosów umarłych, tak dobrze słyszalnych, ale jednak gdzieś umykających. Każda kartka papieru listowego – dodaje autorka - ma tu wagę atramentu, a każde słowo niesie kolejne warstwy wyrzutów i bezpańskiej tęsknoty: dlaczego cię nie ma i nie możemy się tobą opiekować, dlaczego nie jesteś dzieckiem, żebyśmy mogli być rodzicami? Każda z tych stron niosła tę rozdzierającą tęsknotę, miłość. Z czasem, gdy coraz bardziej zaciskała się nazistowska pętla, wśród pełnych czułości zdań zaczęły się pojawiać niepokój i strach. Z początku jednak dominowały tu ciepłe porady, zapewnienia, że rodzice czują się dobrze i że wszystko znakomicie się układa. Potem też możemy je przeczytać, ale wyraźnie widać, że jest to raczej myślenie życzeniowe i zaklinanie
rzeczywistości, niż oddanie jej faktycznego stanu. Podczas lektury ostatnich listów wyraźnie było widać, że rodzice „żyli w wypożyczonym czasie, w wypożyczonym miejscu” i doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Więcej, doskonale zdawali sobie sprawę, że ten czas już się kończy. Przejmujące są fragmenty, w których obiecują o tym, że nawet, jeśli nie będą pisać, to i tak będzie zawsze w ich myślach. Obiecują i proszą, by szedł prostą drogą, żyjąc przyzwoicie, bo tak trzeba – jak człowiek będzie przyzwoity, to Bóg zawsze przyjdzie mu z pomocą.

Pięćset listów, posortowanych według lat i dni, najpierw pisanych na papierze maszynowym, długich, rozbudowanych; potem są coraz krótsze, rwane, niczym odręcznie pisane epitafia dla gasnącej nadziei.Pięćset listów układających się w opowieść o miłości, stracie, tęsknocie i obawie. Opowieść o walącym się świecie i nieuchronności tragicznego końca zwiastowanego przez narastający szczęk nożyc Atropos. Powiedzenie powtarzane jak mantra z pokolenia na pokolenie: „kłos uginający się na wietrze się nie łamie”, ucichnie stłamszone wściekłym jazgotem, żaden list nie zostanie już wysłany, bo numer, jakim stał się nadawca został wykreślony przez niemieckich buchalterów śmierci. Tylko drzewa w Lesie Wiedeńskim szumią i będą szumieć nietknięte wojenną pożogą. Zmieni się jedynie to, że już nie skrywają się w ich cieniu Ullmanowie, ich przyjaciele i znajomi, wymazani z historii pozostawiwszy po sobie przejmującą pustkę i ślad atramentu na pożółkłych kartkach. Po Ullmanach zostały już tylko te listy – blady ślad
przeszłości o wadze atramentu.

d31g4uy
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d31g4uy