Paweł Smoleński od 1989 roku współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, wcześniej zaś współtworzył wydawnictwa drugoobiegowe. W jego dorobku znajdziemy zarówno książki politologiczne, jak i reportaże, z których kilkanaście opublikowała paryska „Kultura”. Za * Pochówek dla rezuna* otrzymał Nagrodę Pojednania Polsko-Ukraińskiego, uhonorowany został również Nagrodą im. Beaty Pawlak za zbiór * Izrael już nie frunie, natomiast za teksty poświęcone Irakowi może poszczycić się Nagrodą im. Kurta Schorka. Pierwsze wydanie reportaży *Irak. Piekło w raju ukazało się w 2004 roku, obecnie na półki księgarskie trafiło wznowienie w serii oficyny Czarne, która ma już taką renomę, że sam fakt owego wydania powinien wystarczyć za rekomendację.
W 2003 roku Smoleński pojechał do Iraku, gdzie spędził kilka tygodni, pragnąc, uniknąwszy pogoni za „faktami medialnymi”, wsłuchać się w głos ulicy, pozwolić mówić zwykłym ludziom, dla których tytułowe irackie piekło jest codziennością. Nie ma tu interpretacji, nie ma tłuczenia do głowy odbiorcy, co ma myśleć o tym, co przed chwilą przeczytał - autor usuwa się w cień, nie spiera się, a po prostu słucha, starając się zarazem zrozumieć. Jak się wydaje, przyjechał do okupowanego kraju wyzbywszy się zachodniego sposobu myślenia, osądzania i stereotypów.Irak był dlań białą kartą, którą należało zapisać na nowo słowami jego mieszkańców. Słowami skrajnie sprzecznymi, relacjami stanowiącymi tygiel, w którym kłębią się zarówno strach, nienawiść, gorycz i fanatyzm, jak i pragnienie wolności, ulga i nadzieje. Miesza się tu uwielbienie i pogarda, zaś szumne słowa o pojednaniu i przebaczeniu współbrzmią z deklaracjami o zemście i świętej wojnie. Ten dysharmoniczny wielogłos tworzy, paradoksalnie, całość zwartą,
kompletną i rzucającą nowy obraz na to, co znamy jedynie z krótkich migawek rzuconych gdzieś pomiędzy reklamę pieluszek a kolejny odcinek serialu o patologii na Wiejskiej.
Są przeto w Iraku ludzie, dla których Kuwejt to ziemia oddzielona od matecznika kreską na mapie, nabazgraną przez brytyjskiego zaborcę, a jego mieszkańcy są zwyrodniałymi bękartami, kradnącymi ropę i porywającymi kobiety. Saddam, Lew Babilonu, Słońce Słońc, Ojciec Narodu, Wódz, Nauczyciel i Wyzwoliciel, miał, według owych apologetów, oczy górskiego orła, przenikliwe, czarne, błyszczące, dostrzegające każdy fałsz – „nowego człowieczeństwa Adam”, chciałoby się rzec za noblistką. Za jego panowania wmawiano, że jest silniejszy od Boga i niektórzy wciąż w to wierzą, z rozrzewnieniem wspominając świetlaną przeszłość, tak brutalnie zamordowaną przez giaurów sprzymierzonych ze sprzedawczykami. Jedna z nauczycielek przekonuje, że łatwo jest teraz potępiać Husajna, zarazem zapominając, iż do końca jego rządów nauka była darmowa, a dzieci, dostawszy wyprawkę od państwa, uczyły się, a nie szwendały po ulicach i żebrały. Obecnie iracką prosperity zastąpiły podwyżki, bandytyzm i nędza. Jej podsumowanie tego, co
doświadczył Irak za tyranii Saddama, jest bardzo znamienne: „Saddam krzywdził ludzi, ale jeśli ktoś się nie wychylał, mógł spokojnie żyć”. Abu Ali, dziedzic fortuny możnej irackiej dynastii, spytany o morze szaleństwa, jakie zalało jego kraj, odpowiada: nigdy nie widziałem potwornych więzień, narzędzi tortur. Saddam był surowy, wymagający, ale to surowość czysto ojcowska, okazywana przez człowieka dobrego, prawego, ciepłego i litującego się nad każdym nieszczęśnikiem. Z jego słów wynika, że wszystkie zbrodnie zarzucane Husajnowi spowodowane były przez klan Tikriti, którym się otaczał – prostaczków z prowincji podsuwających mu niewłaściwe rozwiązania. Ergo, prezydent był nie katem, ale ofiarą okrutników, czyniących zło posługując się jego imieniem. Zanim przyszli Amerykanie, nie bano się bandytów, obecnie zaś nikomu nie można ufać, wszędzie jest korupcja, złodziejstwo i gwałt. W Iraku mieli prąd, gaz, a złoczyńcy siedzieli za kratkami – nie to, co dziś. Jankesi przywieźli wolność i demokrację, zapomnieli
tylko nauczyć obdarowanych, cóż te słowa znaczą. Lepszy wszakże, jak to mówi jeden z rozmówców, „własny tyran, niż obca wolność”. Z nostalgią wspominają Matkę Wszystkich Bitew, sromotną klęskę, którą traktują jak wielkie zwycięstwo nad wojskami koalicji podczas pierwszej wojny w Zatoce; jest ona dla nich wspaniałą wiktorią nad Ameryką i Europą. Niepomni są, że za Saddama prąd był tylko w miejscach, które należało pokazać światu.
Smoleński rozmawiał również z redaktorem naczelnym irackiego dziennika – ciekawa to opowieść o dziennikarstwie „postsaddamowym” i tym za czasów satrapy oraz o zbliżaniu się do cienkiej, czerwonej linii, po przekroczeniu której jest już tylko tzw. antypaństwowa zbrodnia, więzienie i tortury, wyniesione przez Saddama „do rangi sadystycznej sztuki”. A nad wszystkim tym unosiły się ciepłe słowa Husajna „piszcie, co chcecie, bez obaw”.Redaktor podkreślił, że liczyło się wówczas pisanie między wierszami, w liniach pustych, białych, ale, zarazem, pełnych treści, przekazu, krzyku i oskarżenia. Po Saddamie strach nie zmalał, zmienił tych swoją formę – tym razem w redakcji boją się bomb, zamachów, o to, że ktoś w tekście doszuka się zdrady islamskich ideałów. Strach o to, że kiedyś nadejdzie czas rozliczeń, obawa przed nowymi regułami i tym, co się stanie, gdy ludzie, przez dziesięciolecia pozbawieni wolności, nagle będą musieli wybrać, co jest dla nich dobre, a co złe. Już teraz tęsknią zresztą za reglamentowaną
wolnością utyskując na tę, która została im przywieziona na lufach obcych karabinów. W Iraku. Piekle w raju odnajdziemy również rozmowę z architektem olbrzymiego meczetu, Al-Rahman, stanowiącego efekt paranoicznej gigantomanii Saddama. Człowiek, który wierzył tylko w siebie, zapragnął być większy od Boga i zbudować świątynię, która przyćmi te w Stambule, Mekce i Kairze. Architekt, opowiadając o strachu, terrorze, donosicielstwie i niewolnictwie przyznaje, że jakoś odnalazł się w nowych czasach. Miast meczetów, buduje amerykańskie więzienia.
Nie brak tu również rozmów z irackimi przywódcami duchowymi.Ta z szajchem Abu Chomą z mistycznej sekty sufi, którego rodzina przewodzi sunnickiej społeczności w centralnej dzielnicy Bagdadu, przynosi niezmiernie charakterystyczną i znamienną konstatację. Otóż z wyrzutem mówi on: obiecaliście, uwierzyliśmy; miał być pokój – jest wojna; miało być lepsze życie – jest nędza. Chcecie, przyjedźcie jako goście, zapraszamy, ale nie okupujcie nas, bo z wyzwolicieli przeobraziliście się w zdobywców. A o ile gości kocha się jak braci, ze zdobywcami trzeba walczyć. Inny, szyicki szajch, podsumowuje to jeszcze dobitniej: Jesteśmy wdzięczni za obalenie Saddama, dziękujemy, ale idźcie już sobie. Z szajchem Madżidem, salafitą, Smoleński rozmawia o wierze, religii, nienawiści i miłości, szyitach, sunnitach, derwiszach oraz masonach, którzy, jak zwykle, wszystkiemu są winni. Szajch Jasin wyjaśnia mu natomiast, co znaczy być irackim szyitą – zepchniętym do podziemi, wyśmiewanym, poniżonym i wzgardzonym. Inny rozmówca
przedstawia diametralnie odmienny obraz mówiąc, że powszechnie upraszcza się przekonując, iż szyici byli nękani, a sunnici hołubieni przez reżim, prawda jest jednak, według niego, zgoła inna. Autor pisze także o ajatollahu As-Sistanim, który opierał się reżimowi Husajna, zakazał wiernym stawiania oporu siłom koalicji i polecił wspierać amerykańskich żołnierzy. Obecnie jest on, jak powszechnie się mówi, „symbolem, wzorem, ikoną, wykładnią, przykazaniem, napomnieniem, pochwałą, nagrodą za prześladowania i przestrogą”.
W Faludży reporter odwiedza mudżahedinów z organizacji „Allah Akbar”, którzy nie walczą o Saddama i powrót Tikriti – to dla nich tyrani, despoci i złoczyńcy.Fakt wkroczenia Amerykanów do ich kraju przyjęli z wdzięcznością, wszak zakończył się zbrodniczy dyktat. Problem zaczął się wtedy, gdy owszem, Husajn zniknął, ale giaurzy pozostali. Wdzięczność ustąpiła miejsca nienawiści, świętej wojnie, dżihadowi, który stał się dla bojowników sensem i celem życia.
W dziele o Iraku nie może zabraknąć wzmianek o amerykańskich torturach, Abu Ghraib i innych więzieniach. Autorowi udało się dotrzeć do człowieka, który był katowany w jednym z takich miejsc. Śledczy usiłował wydobyć zeń przyznanie się do tego, że jest mudżahedinem, bojownikiem. Nie był, dopóki go z owego więzienia nie wypuszczono – sponiewieranego, wymęczonego, zhańbionego. Pierwsze, co zrobił, to udał się do bojowników i powiedział, że teraz już chce być jednym z nich. Przychodzi mi tu na myśl – oczywiście zachowując wszelkie proporcje – klęska Niemców na froncie wschodnim i traktowanie przez nich ludności ukraińskiej. Kiedy pojawiły się niemieckie czołgi, witane były, w większości przypadków, z ulgą i radością, dopiero brutalne traktowanie ludności cywilnej przyniosło wrogość, opór i masowe wstępowanie do powstańczych oddziałów. Amerykanom wydawało się, że wystarczy rozwiązać wojsko i policję, zgnieść partię Baas i zaprowadzi się pokój. Historia owego „nawróconego” mudżahedina jest swoistą
przypowieścią o tym, jak można wszystko zmarnować przez bezmyślność, butę i prymitywną przemoc, skierowaną ku niewłaściwym ludziom. Takich osób jak on było wszak więcej, zbrukanych, poniżonych, zasilających szeregi bojowników po okrutnym potraktowaniu przez „wyzwolicieli”. Zdumiewa mnie tylko skrajna naiwność autora, który radzi rozmówcy: idź do amerykańskich oficerów, przecież nie można torturować więźniów, to bezprawie! Pożal się, upomnij, domagaj sprawiedliwości! Przeczytamy tu również o starciach w Samarze w listopadzie 2003 roku, kiedy to zaatakowano konwoje zmierzające do banku. Podczas wymiany ognia z amerykańskimi żołnierzami, wg. wojskowych raportów, zginęło kilkudziesięciu Irakijczyków, wśród których nie było żadnego cywila. Dyrektor samarskiego szpitala zdawał zgoła odmienną relację, przeto autor, próbując dojść do prawdy, odwiedził tę mieścinę, zbierając historie o krwawych wydarzeniach.
Smoleński opisuje derwiszów, dokonujących samookaleczeń, wirując w mistycznym transie, przy huku bębnów i łopocie chorągwi Proroka, uczestniczy też w obchodach Aszury.Bagdad nocą wygląda jakby nastąpił tu koniec cywilizacji, zieje martwymi oczodołami okien, zaś cienie tańczą za płonącymi stertami śmieci. Nędza, brud i błoto pozostały do dziś, a państwo – jak to celnie określa jeden z bohaterów reportażu – przypomina durszlak, do którego można lać litry wody, a i tak nic nie pozostanie. Kraj przeżarty jest spadkiem po Saddamie: korupcją, terroryzmem i bandytyzmem. Obecnie ludzie oczekują pomocy, darmowej opieki, wypatrując nowego Planu Marshalla. Tymczasem nowe warunki zmuszają do wzięcia losu w swoje ręce, przejrzenia na oczy i zatroszczenia o siebie, co rodzi problemy i frustrację, gdy nie ma po temu żadnych środków i perspektyw. Bagdad, w zbiorze Smoleńskiego, jest stolicą kraju trwającego w nieustannym strachu, gdzie nerwy napięte są jak postronki. Irakijczycy przyzwyczajeni są do monotonnego trybu
życia: zamach-płacz-zapomnienie-zamach-płacz…, błędne koło, którego nikt nie potrafi przerwać. Zmieniła się tylko retoryka, kiedy to po kolejnych zamachach przestano już mówić o ostatnich sprawiedliwych bojownikach i mudżahedinach, a zaczęto ich powszechnie nazywać zbrodniarzami i mordercami. Na chwilę koszmar ostatnich dni Aszury, kiedy dokonano zamachów na meczety w Karbali i Bagdadzie, stał się swoistym katharsis serc i umysłów. Do czasu – gdy przełknęło się pełną bólu nadzieję, w ustach znów zagościł smak nienawiści.
W pracy Smoleńskiego przeczytamy również o paranoi sądowniczej w Iraku Saddama, gdzie wszystko było postawione na głowie.Rządy opierano na skłócaniu, szczuciu, upokarzaniu i torturach. Po ćwierćwieczu została nędza, groby i konflikty wszystkich ze wszystkimi. Rozmówca autora mówi: obca armia wypuściła demony z butelki szczelnie zakorkowanej przez reżim Saddama. W Iraku, podobnie, jak w Rwandzie, ustawowo próbowano wprowadzić ideę „patriotycznego wybaczenia”, pojednania ponad sprawiedliwością, programowego, odgórnego, jednoczącego kraj. Koncepcja jest, zapewne, równie szczytna, co utopijna. W kraju, gdzie główną zasadą była "zemsta za krew", nagle, przy słodkiej herbacie i araku debatuje się o pojednaniu i powszechnej szczęśliwości budowanej na gruzach. Problem zaczyna się, gdy w filiżankach pojawi się dno i od słów trzeba przejść do czynów; nie pozostaje wówczas nic innego, jak tylko rozłożyć bezradnie ręce. Nawet wszak, jeśli wspomniane demony z powrotem zagoni się do butelki, będą się w niej kotłować i
rosnąć w siłę czekając, aż ktoś je znów uwolni.
Autorowi udaje się spotkać też z irackim komunistą – niezwykła to wizyta w skansenie z minionej epoki, z wszędobylską czerwienią i Marksem, Leninem i Engelsem łypiącymi z obrazów. Przewodniczący Irackiej Partii Komunistycznej cieszy się z obalenia Husajna i marzy o Iraku socjalistycznym święcie wierząc, że ustrój, który splajtował na całym świecie, znakomicie się tam przyjmie. Problemy, z jakimi borykają się irackie kobiety, poznajemy m.in. dzięki rozmowie z Samirą, wyzywająco ubierającą się feministką, która dzieli się swoimi przemyśleniami o równouprawnieniu.Ona, dla odmiany, marzy o demokracji, w której kobiety przestaną być represjonowane przez tradycję, społeczeństwo i władzę. Myślę jednak, że wszyscy, włącznie z nią, zdają sobie sprawę, iż to kolejna utopia, zwłaszcza, że coraz więcej z nich przywdziewa burki, ot, „dla świętego spokoju”. Przeczytamy tu o porwanych kobietach, niewolnicach, które, powróciwszy do domu, okryte są hańbą, stanowiąc gnijący liszaj na rodowej tkance. Jest tu też opowieść o
bagdadzkiej tancerce z epoki Saddama, oraz o przejawach irackiego dnia powszedniego - walkach kogutów, kasynie i kulturze.
Wraz ze Smoleńskim odwiedzamy slumsy, dzielnicę Dwóch Mieczów, przesiąkniętą atmosferą grozy i niepewności. W tym koszmarnym miejscu słyszy autor jednak opowieść skrajnie odmienną od przytłaczających, ponurych historii, opowieść o pewnym napadzie na bank w getcie. Na jej podstawie można by nakręcić wyborny film, którego bohaterowie swoją nieporadnością przyćmiliby wszelkie wyczyny tytułowych, allenowskich drobnych cwaniaczków, razem wziętych z gangiem Olsena. Jest to jeden z niewielu radosnych akcentów, jakie odnalazłem w tej książce, stanowiącej dla mnie dzieło bardzo smutne i pesymistyczne. Tutaj każde, nawet najdrobniejsze marzenie urasta do rangi utopii, efemerycznej mrzonki, która zaraz jest tłamszona przez twarde realia. Irak „saddamowski” był krajem, w którym klan nie pozwalał umrzeć z głodu, ale i nie pozwalał po ludzku żyć. Dziś jest to kraj wdów i sierot – sierot po Saddamie, i sierot po jego ofiarach. Tych, którzy muszą odnaleźć się w nowych realiach i zupełnie sobie z tym nie radzą, sięgając
po dawne rozwiązania, przynoszące tylko cierpienie i ból. Poszukiwanie jakiejkolwiek płaszczyzny porozumienia jest tutaj skrajnie karkołomne, zaś poczucie krzywdy, zawiedzionych nadziei i odtrącenia, spycha mieszkańców ku ekstremistom, zasilającym z krajów ościennych irackie organizacje mudżahedinów. Dla międzynarodowego terroryzmu zdestabilizowany Irak jest bardzo wygodny, zaś kraj demokratyczny, zasobny, podnoszący się z kolan, stanowi niebezpieczeństwo. Pod deklaracjami upiększonymi orientalną ornamentyką i religijnymi toposami kryje się brudna walka o petrodolary, albowiem „w krajach naftowych, bliskowschodnich satrapiach, biznes, polityka i religia to jedno”. Amerykanie wygrali tu wojnę, przynieśli pokój, ale sani sami nie bardzo wiedzą, co z nim zrobić, ani, tym bardziej, nie są w stanie przekonać doń samych Irakijczyków, wychodzących z założenia, że, powtórzę, „lepszy własny tyran, niż obca wolność”. Irak u Smoleńskiego jest pogrążony w impasie, w każdym jednak zaułku czuć, że wspomniane demony
kotłują się w butelce, zaś korek jest już bardzo poluzowany. Nie znalazłem w Piekle w raju nadziei. Owszem, wiele ludzi ma ją na ustach, niemniej trudno mi jest znaleźć pole do jej urzeczywistnienia – zresztą ostatni akapit „Podziękowań” dobitnie o tym świadczy. Ta drobna część rozdziału, który się zazwyczaj podczas lektury pomija, ot, trzy krótkie zdania, zrobiły na mnie jeszcze większe wrażenie, niż poruszające siedem części, które miałem za sobą. Ostatnie słowa wywołały ciarki na karku, ścisnęły gardło – to nie tak się miało przecież skończyć, miało wszak być zupełnie inaczej… Szczygieł i, przede wszystkim, Tochman wybornie stosują tę metodę – kilka słów wywołujące u nich tak piorunujący efekt, że człowiek jeszcze długo wpatruje się w ostatnią stronę. Tak samo jest u Smoleńskiego; niesamowite wyczucie pióra, doskonałe to zakończenie, wspaniałe
zwieńczenie znakomitej książki.
Smoleński w Iraku. Piekle w raju, tym reportażu literackim najwyższej próby, podjął się ukazania Iraku oczyma jego mieszkańców, mając nadzieję, że ich relacje pozwolą nam choć trochę ów kraj zrozumieć. Niezmiernie cenna to książka, stanowi bowiem jeden z niewielu głosów „stamtąd”, nie sprowadzonych do „faktów medialnych”, wykastrowanych do tabloidowego zestawu sloganów pod publiczkę lub, coraz bardziej powszedniejących, statystyk zredukowanych do zbitki „miejsce-liczba trupów”. Jeden z rozmówców mówi, że emigranci zdający Amerykanom relację przed interwencją, widzieli Irak tak, jak wędrowiec widzi oazę, gdy nad pustynią szaleje burza piaskowa. Dostrzegali zarysy, lecz nie znali treści, kontury biorąc za całość, nieostre plamy za pełny obraz szczegółów i niuansów. Autor próbował dopatrzyć się w tej burzy prawdy o ludziach i ich sposobie pojmowania świata, percepcji jakże odmiennej od naszej. O ludziach, którzy przez dziesiątki lat żyli w więzieniu, którego mury próbowano dość nieudolnie ukryć. Dziś
pozostaje kwestia tego, czy już owych murów nie ma, czy też znalazł się ktoś, kto je potrafił o wiele lepiej zamaskować. Poczucie krzywdy, osaczenia i niewoli wciąż wszakże w mieszkańcach Iraku tkwią, zaś krzywda ta pobrzmiewa w każdym praktycznie rozdziale, każdym akapicie opisującym tych, którzy nie potrafili przystosować się do nowych realiów.