Czy można kogoś nauczyć życia? Ależ bez wątpienia, z pewnością, i to tym łatwiej, im młodszy i podatniejszy jest obiekt nauczania. A czy można kogoś nauczyć umierania? Tu odpowiedź wydaje się już nie tak prosta, zwłaszcza gdy dowiemy się, że uczeń nie zdążył jeszcze przerobić lekcji życia...
Kto po raz pierwszy ma do czynienia z osobą, której na przeżycie wszystkich wzlotów i upadków, zwycięstw i klęsk będących udziałem rodzaju ludzkiego zostało nie kilkadziesiąt lat, ale kilkadziesiąt czy może kilkanaście dni, najczęściej nie potrafi spojrzeć jej w oczy. Robi uniki, oszukuje, pytania puszcza mimo uszu.
Tak zachowują się w stosunku do Oskara jego rodzice, i doktor Düsseldorf, i wszyscy inni – z wyjątkiem pani RóżyRóży. Gdyby nie ta stara kobieta o zagadkowej przeszłości (zdaje się, wymyślonej na użytek Oskara) i niezwykłej intuicji, pozwalającej na rozpoznanie dziecięcych lęków i wątpliwości, chłopiec odszedłby pełen żalu i oburzenia na zakłamanie świata dorosłych. Pani Róża dokonuje rzeczy niezwykłej: uczy go, jak nadrobić odebrany mu przez chorobę czas, jak w ciągu kilku dni przeżyć to, na co inni mają całe lata, jak bez lęku spotkać się z Bogiem...
O wiele mniej tu metafizyki, niż w poruszającej ten sam problem książce „W zwierciadle, niejasno” Gaardera – bo też Cecylia, bohaterka Gaardera, nie ma w swoim otoczeniu kogoś takiego, jak pani Róża i musi zdać się na przewodnictwo istoty pozaziemskiej – lecz prostota i dosłowność historii Oskara nie czyni jej bardziej banalną czy też mniej wzruszającą.
Kogoś może razić, że napisano ją językiem nieskomplikowanym, mało ozdobnym, trochę naiwnym – nie zapominajmy jednak, że językiem tym przemawia dziecko; inteligentne ponad wiek, ciężko doświadczone przez chorobę, ale dziecko. Nie można więc wymagać od autora, by obdarzył swego bohatera sprawnością językową i umysłowością dorosłego (a że nie jest to z jego strony pójście na literacką łatwiznę, lecz celowy zabieg dostosowania narracji do osobowości narratora, można sprawdzić, sięgając po inne jego powieści, choćby „Ewangelię według Piłata”).
Trudno mi zdobyć się na obiektywną recenzję Oskara i pani Róży – tak, jak każdemu, kto w treści czytanej lektury odnajduje echa własnych doświadczeń. Wiem tylko jedno: gdyby wcześniej istniały podobne książki, pewnie wielu dzieciom takim jak Oskar udałoby się odejść pogodnie i bez strachu, i pewnie wielu doktorów Düsseldorfów nie dręczyłoby się po dziś dzień poczuciem winy, że można było zachować się inaczej...
Nikt z nas nie wie, czy nie staniemy kiedyś w obliczu przerastającej nas sytuacji, jaką może być nieuleczalna choroba spokrewnionego czy powierzonego naszej opiece dziecka. Warto więc sięgnąć po tę książkę, wskazującą drogę ku trudnej sztuce empatii, która co prawda nie uzdrawia umierających i nie uwalnia ich otoczenia od odczuwania bólu, ale czyni tragedię łatwiejszą do zniesienia dla obu stron.