Recenzent, któremu przychodzi rozprawić się zbiorem opowiadań, zazwyczaj pozwala sobie na uwagę wstępną, ogólną, o czym są teksty i jak to się ma do dokonań autora, czy to jego regularna twórczość, czy raczej wietrzenie szuflady. Następnie każde z opowiadań ogląda w swym szkiełku i oku, podsumowuje, że niektóre są fajne, niektóre gorsze i zostawia potencjalnego nabywcę w niewyjaśnieniu, czy warto zainwestować pieniądze w tę książkę, czy jednak się skusić na dobrą wódkę w tej samej cenie. I gdybym przyjął taką metodologię w stosunku do zbioru Szczepana Twardocha Tak jest dobrze, napisałbym, że pisarz mocno ewoluuje, w pożądanym przeze mnie-czytelnika kierunku, że otwierający zbiór „Gerd” to jeden z najbardziej brawurowych krótkich tekstów, jaki czytałem po polsku, że „Ona płynie w moich żyłach” to horror emocjonalny, że „Masara” jest świetna, póki protagonista się nie zmienia, że znane już „Dwie przemiany Włodzimierza Kurczyka” są perfekcyjne językowo, że „Uderz mnie” jest spokojne i jednak trywialne,
wreszcie, że ostatnie a tytułowe „Tak jest dobrze” każdemu, kto jest rodzicem, wyrwie serce. Mógłbym te krótkie tezy rozwinąć, przynajmniej na akapit rozpisać, ale to pójście na łatwiznę, które w dodatku nie oddaje niezwykłości zbioru.
Twardochowe opowiadania to niebywały przykład ofensywy emocjonalnej na czytelnika. Bohaterowie rejestrują swoje stany duchowe, są jak budzące się do erupcji wulkany, gdzieś pod zaschniętą skorupą pozoru nijakości czy brzydoty kumuluje się gigantyczna energia, która tylko czeka na czynnik katalizujący, doprowadzający do wybuchu. Niesamowita jest umiejętność autora prowadzenia takich rozedrganych, poobijanych, nieszczęśliwych postaci – czytelnik natychmiast utożsamia się z nimi, zżywa i przeżywa. Twardoch buduje przejmujący kontrast pomiędzy pięknem (nawet tak przerażającym w gruncie rzeczy, jak u Gerda) duszy, tym, jak pracuje sumienie, poczucie winy, czym jest miłość do kobiety czy do własnego dziecka, samotność, tęsknota i wiele, wiele innych kotłujących się uczuć, a ciałem – plugawą naroślą, czymś, co to piękno więzi, tłamsi, myli bliźnich, którzy zakładają, że brzydota cielesna sięga też do wewnątrz. Autor przewrotnie broni chrześcijańskiej jedności ciała i duszy, broni koncepcji świętego Pawła z
Tarsu, wygłoszonej na Areopagu, nie podoba mu się ten powrót do antycznego ścisłego podziału na duchowe wzniosłe, na czystą pneumę i na odstręczającą hyle, ciało, powłokę, która jednak jest nie do uniknięcia, jakoś trzeba z nią żyć w zgodzie. W opowiadaniu „Masara” upiększenie ciała, wyjście z kokonu brzydkiej grubaski, skutkuje moralnym upadkiem, żenującą zemstą za lata dawnych upokorzeń. Tytułowe dwie przemiany Włodzimierza Kurczyka mają podobny wydźwięk: wstrętne, ale przyrodzone ciało jest lepsze, naturalniejsze, niż sztuczny Waldemar Kurczycki – porzucenie siebie, choć wydaje się pozornie atrakcyjne i pożądane, staje się początkiem ciągu nieszczęść.
Twardoch lubi się przechadzać po alejkach ludzkich egzystencjalnych strachów: Gerd całe życie zmuszony jest trawić poczucie winy za swe zbrodnie z młodości oraz pogardę dla swojego syna, Kurczyk nie potrafiący wydobyć się z cienia potężnej matki, Paulina przeżywa swą brzydotę nastolatki już jako dorosła, cierpienia Nikodema po stracie rodziny nie rozładuje ucieczka na Spitsbergen, zaś Barcz boi się samego siebie jako mężczyzny, boi się łamania własnych zasad, że pokazanie siły jest jednocześnie oznaką słabości. W strachu odnajdują bohaterowie jeden z głównych motorów działania, czy jest on realny czy wyimaginowany. Niestety, ucieczka przed własnymi demonami nie prowadzi do raju uspokojenia i szczęścia, demony skutecznie zaganiają bohaterów do piekła gorszego, niż to, z którego uciekają.
Proza Twardocha porywa. Diapazon emocji, sekwencje egzystencjalnych historii przesyconych melancholią, rezygnacją, poczuciem porażki i samotności, ale nie beznadziejności, w jakiś niepojęty sposób podtrzymujące na duchu nawet w obliczu pesymizmu, nicujące bohaterów, a zarazem czytelnika, jednak bez moralnej wyższości, bez kazania. Osobną zaletą jest smakowanie języka, Twardoch pisze wprost cudnie, słowa parzą, frazy dźwięczą tak, jak dźwięczeć mają – dar to niezwykły, talent krystaliczny, z takim słuchem współczesnej polszczyzny czy śląskiej gwary trzeba się urodzić, ale trzeba go pielęgnować, wykorzystywać, rozwijać. I mam wrażenie, że się to dzieje, że praca pisarza nad sobą daje efekt. Że jest bardzo dobrze, a najlepsze wciąż przed nim, a zarazem przed nami.