Kiedy w roku 2000 na rynku ukazała się książka Jana Tomasza Grossa Sąsiedzi, przez Polskę przetoczyła się burzliwa, niezwykle ważna dyskusja nie tylko na temat zbrodni dokonanej w Jedwabnem, ale i szeroko pojętych stosunków polsko-żydowskich. Dyskusja, która moim zdaniem była bardzo potrzebna, będąc przyczynkiem do refleksji nad ponurymi kartami naszej historii. Gross wypełniał białą jej plamę i upowszechniał wiedzę o wydarzeniu, które dotychczas istniało w świadomości raczej niewielu osób. Z tym większym zaciekawieniem podszedłem do polskiego wydania kolejnej jego książki, zatytułowanej Strach. Historia moralnej zapaści. Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie. Praca ta składa się z sześciu rozdziałów, w których autor opisuje kolejno tragedię Żydów podczas drugiej wojny światowej i czasy, gdy, ocalawszy z Zagłady, powracali do swych rodzinnych miast spotykając się z mniej lub bardziej zakamuflowaną wrogością, z ust niegdysiejszych sąsiadów słysząc wypluwane z pogardą słowa: „Ty Mośku!”. Dalsze części
przynoszą informacje o przejmowaniu żydowskiej własności, rozkopywaniu grobów celem znalezienia kosztowności, dyskryminacji na rynku pracy, przejawach antysemityzmu wobec dzieci oraz o morderstwach i pogromach, w tym tych największych, w Rzeszowie, Krakowie i Kielcach – temu ostatniemu autor poświęca najwięcej miejsca. W Strachu znajdziemy również informacje o reakcjach Partii, Kościoła, inteligencji i klasy robotniczej wobec wiadomości o kieleckich wydarzeniach, a także o związku Żydów z PPR oraz ich działalności w aparacie represji.
O ile tematyka Jedwabnego była dla przeciętnego odbiorcy swoistym novum, tak powojenne pogromy Żydów doczekały się w Polsce dość obszernej bibliografii, zastanawiałem się zatem, cóż Gross miałby nowego odkrywać, co jest w tej książce takiego, że po ukazaniu się jej na polskim rynku rozpętało się istne pandemonium? Prokuratura badała, czy aby autor nie popełnił przestępstwa, zaś pewien filozof religii oznajmił w telewizji publicznej, że Strach jest dziełem antypolskiej V kolumny i wysnuł dość pokrętną analogię do nazistowskiego „Der Sturmera”. W innej dyskusji pan z IPN-u wyszedł z założenia, że „u was Murzynów biją” i rozpoczął licytację trupami usiłując dowodzić, że Żydzi zabili podczas wojny prawie tyle samo Polaków, co Polacy Żydów, natomiast pewien specjalista od spisków Michnika stwierdził, że książki czytał nie będzie, co nie przeszkodziło mu w podzieleniu się z czytelnikami swoimi refleksjami nad Strachem. Ze zdumieniem patrzyłem na coraz bardziej nakręcającą się spiralę histerii, która
wybornie podbijała słupki sprzedaży Strachu – książka ta znikała z półek niczym ciepłe bułeczki. Najlepiej to ujęli panowie Rewiński i Piasecki, komentując zaistniałą sytuację słowami piosenki, która brzmiała mniej-więcej tak: „"dobrą kampanię się skleci, to książkę kupią i analfabeci (...) a rodacy dotkniętymi się czując, kupują, kupują, kupują..."
Miast kolejnego rachunku sumienia mamy zatem ogólnonarodowe larum – czy zasadne? Otóż uważam, że podstawowym błędem, jaki popełniają niektórzy komentatorzy jest to, że traktują Strach jak książkę stricte naukową i wytykają Grossowi błędy warsztatowe, ewentualnie prezentują iście ciekawe podejście pisząc na wstępie, że to nie jest praca historyczna, a później tak właśnie ją przyjmują. Moim zdaniem należy przede wszystkim zwrócić uwagę na część podtytułu oryginału brzmiącą: „an essay in historical interpretation” i książkę traktować, jak to się wyraził Gross w jednym z wywiadów, nie tyle jako dokładne odtworzenie wszystkich zdarzeń, a raczej jako spojrzenie na epokę w świetle przedstawionych faktów, z których autor usiłuje wydobyć i zrozumieć znaczenie. Podejrzewam również, że aby Strach przeczytać i nie dostać co najmniej palpitacji serca, warto na chwilę odłożyć gdzieś na bok ułańskie czako, zdjąć husarskie skrzydła i zejść ze – zbutwiałego już trochę – krzyża przeznaczonego dla Jedynie Słusznego
Chrystusa Narodów. Wydaje mi się bowiem, że niektórzy nadal traktują naszą historię bardzo zerojedynkowo, Polak jest w niej li tylko ofiarą lub bohaterem i stąd też może wynikać taki a nie inny odbiór Strachu. Pan profesor Paczkowski powiedział kiedyś, że historia to odcienie szarości, zaś pamięć jest czarno-biała. To pamięć wszak, a już tym bardziej „pamięć historyczna” lub „polityka historyczna” dąży raczej do zbitek: dobry-zły, bohater-kanalia, jakże łatwo bowiem brnąć w dychotomiczne mielizny, w których jeśli ktoś powie coś złego na naszą Przenajświętszą Rzeczpospolitą, to należy obdarzyć go epitetem „zdrajca”, albo przynajmniej „polonofob”.
Spróbujmy zatem podejść do tej książki bez uprzedzeń, zupełnie na zimno, a zapewniam, że ujrzymy w niej coś więcej, niźli stek antypolskich obelg, co próbuje się nam tu i ówdzie wmawiać. Dla mnie na przykład bardzo cennymi okazały się fragmenty traktujące o pogromie w Rzeszowie, który raczej nie jest zbyt dokładnie opisany w powszechnie dostępnych książkach. Na bibliografię Strachu składa się ponad 150 artykułów, książek, artykułów – również fragmentów ówczesnej prasy – oraz zbiorów dokumentów, wśród nich znajdziemy nawet wyciągi z akt sądowych. Przede wszystkim jednak książka ta zawiera bardzo wiele relacji świadków i to jest moim zdaniem największy jej atut. Niektóre wspomnienia są szokujące, przerażają bestialstwem, jak choćby relacja z masakry na stacji kolejowej, inne natomiast wstrząsają zupełną bezrefleksyjnością katów i swoją irracjonalnością. Jakże inaczej nazwać bowiem można słowa milicjanta, który zamordował dziecko leżące przy ciele rodzicielki: „Matka i tak nie żyła już, więc dziecko by
płakało”?
Strach mógł być kolejnym znakomitym przyczynkiem do ciekawej, merytorycznej dyskusji i żałuję, że Gross tę szansę zmarnował, dając powód do wymierzonych w tę, a nie inną stronę, ataków ad personam. Bolesne, jakże wstrząsające i bardzo ważne fakty autor postanowił bowiem „przyozdobić” interpretacjami, z którymi momentami nie sposób się zgodzić. W swojej książce napisał: „...musimy umieć ze sobą rozmawiać, zadawać pytania i wysłuchiwać udzielonych odpowiedzi (...) stereotyp nie jest zaproszeniem do wspólnej refleksji, aby odszukać ziarno prawdy”. Nie da się tego stwierdzenia zanegować, tylko czy Strach jest wolnym od stereotypów zaproszeniem do wspólnej refleksji? Owszem, jeśli tylko uznamy, że jest nim wtargnięcie z bronią do banku, puszczenie serii po klientach i żądanie rozmowy z negocjatorem. Z żalem bowiem stwierdzam, że nie da się traktować jako subtelnego zaproszenia do dyskusji wypowiedzi w stylu: „kanibalizm teologiczny większości polskiego episkopatu”, „czystka etniczna”, „antysemityzm, zjawisko
rozpowszechnione w chrześcijańskiej Europie, był integralną częścią polskiego katolicyzmu”, „udział Polaków-katolików w prześladowaniu i mordowaniu współobywateli-Żydów był zjawiskiem rozpowszechnionym na terenie całego kraju”, „duchowni (...) stawiali Kościół katolicki w roli kolaboranta przez zaniechanie” itd. itp. Boleję, że zbytnio Grossa ponosi, gdy pisze choćby o Kościele, episkopacie, wysuwając bardzo daleko idące, radykalne i krzywdzące tezy. Ponadto zdarza się, że przypadki dotyczące niewielkiej zbiorowości ekstrapoluje na cały naród, zaś przypadki jednostkowe traktuje jako podstawę do refleksji uogólniających – moim zdaniem jest to zbyt daleko idące strywializowanie.
Przywoływany już przeze mnie pan Andrzej Paczkowski rzekł, iż za misję życiową Gross uważa uświadamianie Polakom ciemnych stron ich historii, a nie bezstronne przedstawienie wydarzeń. Autor Strachu zatem prowokuje, wali pięścią w stół, używa bardzo mocnego, kategorycznego, brutalnego języka, najprawdopodobniej po to, by znów wstrząsnąć naszymi sumieniami, byśmy, jak pisze „tych tragicznie zmarłych mogli wreszcie przyzwoicie pochować. Nie tylko dlatego, że tak się godzi, ale i dla własnego spokoju, żeby ich duchy przestały dręczyć nas i dzieci nasze głosami antysemitów i wyrzutów sumienia”. Cel słuszny, jednak, tak jak pisałem, forma pozostawiająca wiele do życzenia, budząca bowiem nie tylko natychmiastowy sprzeciw, ale i wręcz szereg posądzeń o propagandę, nienawiść, pogardę wobec narodu polskiego – marne to pole do spokojnego dyskursu. Nad Strachem unosi się krzyk protestu, jazgot zagłuszający próbę debaty o tym, co tak naprawdę jest w tej książce ważne, czyli o naszym rozrachunku z przeszłością.
Rozrachunku czynionym nie po to, by się po raz kolejny korzyć i przepraszać wszystkich dookoła – tym razem nie za Jedwabne, a dla odmiany za Kielce - ale po to, by prześledziwszy drogę kamyczków, które porwały za sobą lawinę pogromów, głębiej poznać naszą przeszłość, nawet, jeśli będzie ona przykra i bolesna. We wstępie Henryk Woźniakowski napisał, że klęskami militarnymi i politycznymi od dawna umiemy się szczycić, więc może już pora, by pogodzić się również z klęskami moralnymi? Może pora spróbować zrozumieć ich powody, pojąć, jak do nich doszło? Jeśli Strach w tym pomoże, ochoczo przyklasnę autorowi, obawiam się jednak, że terapia posypywania solą ropiejącej, niezagojonej rany, zamiast poprawy zdrowia może pacjenta jedynie rozwścieczyć.