No dobrze, muszę się do tego przyznać... jak trzeba, to trzeba, tylko zabierzcie mi tę żarówkę sprzed oczu – tak, postać stworzona przez Henninga Mankella, czyli inspektor Wallander, nadzwyczaj subtelnie, aczkolwiek przyznaję, iż chyba dość podstępnie wczepił się w pewną lukę. Lukę w uwielbianej przeze mnie literaturze kryminalnej, która narodziła się chyba zaraz po uświadomieniu sobie, że przeczytałam wszystkie kryminały wielbionej przeze mnie osobiście Agathy Christie. A wszystko chyba przez to dziwne poszukiwanie historii z dreszczykiem, ale silnie zabarwionych rysem społecznym. Tego łączenia specyfiki psychologii z intrygą, różnic społecznych z odbiciem teraźniejszości. Ukazywania świata i wynikających z jego ułomności, zbrodni. Moje własne, kryminalne szaleństwo dopiero niedawno, odkrywając takie dzieła jak książki Renaty Serelyte, czy Aleksandry Marininy, obudziło się nadzieją na jakąś czytelniczą przyszłość. Ale to on – inspektor Wallander, stał się godnym następcą Poirota czy panny Marple. Choć
wcale nie jest do nich podobny. Ale nie o to chodzi...
Wybrałam go z powodu właśnie odmiennej od tamtych bohaterów, osobowości. Tego charakterystycznego dla facetów w pewnym wieku zamknięcia sfery uczuciowej. Pracy, która jest dla niego kochanką, ale i zrzędzącą małżonką, zgubą i opoką nawzajem. Jednak przede wszystkim dla hołdowania starym wartościom, jak honor, prawda... no i wybaczcie, ale też dla Szwecji, jego ekosystemu. Krainy, która dla mnie wciąż jest na poły bajkowym światem, nie tylko producentem dwuznacznych akcesoriów IKEA. Przede wszystkim ziemią, które rodzi naprawdę niezwykłych ludzi. Osobników tak specyficznych, których Henning Mankell, niczym wirtuoz najwyższej klasy, dobiera jak nuty do swego największego dzieła. I co najważniejsze, robi to za każdym razem. Można się o tym przekonać, choćby spoglądając na nakład jego powieści – ponad trzy miliony egzemplarzy i to na dodatek przełożone na około dwadzieścia pięć języków. Pomijając nawet liczne ekranizacje, a nawet serial telewizyjny, nie da się nie zauważyć na książce wzmianki o przyznanej
dziesięć lat temu nagrodzie im. Astrid Lindgren, czy wiele mówiącej – Nagrodzie Tolerancji. A najlepiej przekonać się, czytając jego powieści. Historie, które produkuje osobnik rozerwany pomiędzy Szwecją a... Mozambikiem. Czyż to nie nadmiar egzotyki?
Bynajmniej... tymczasem, a dokładniej 7 sierpnia 1996 roku, tak gdzieś na wschód od Ystad pędzi sobie peugeot. Za kierownicą przysypia kierowca, który wcale nie jest kolejną ofiarą, lecz naszym znajomym, Kurtem Wallanderem. Oto sam pan komisarz, targany wątpliwościami, czy też raczej przerażony tym, co dzieje się z jego ciałem, a może już sparaliżowany sterczącą tuż obok starością? Może tylko zmęczony wycieczką, spotkaniem z córką, a może zwyczajnie nie nadający się już do pracy, jest w stanie popełnić naprawdę groźne wykroczenie... Ale to nie to będzie kanwą tej powieści, to wyłącznie wyjątek z życia bohatera cyklu. To nie on spowoduje wypadek, gdyż to, co napędziło koło zbrodni już się rozpoczęło. Jako element kultu, a może tylko zabawy, która zakończyła się rzezią. I nikt by się pewnie o niej nie dowiedział. Dobroduszna ziemia przyjęłaby ciała, kolejne warstwy liści pochłonęły wszelkie ślady, gdyby nie drobny szczegół. Szczegół, który rozpocznie cały tok śledztwa. Szczegół, który wraz z pojawieniem
się zrodzi kolejne zbrodnie. Szczegół, który sprawi, że Kurt Wallander nie tylko będzie musiał rozwiązać kolejną sprawę, ale też zmierzyć się z własnymi demonami. Z bólem fizycznym i psychicznym... i odpowiedzieć nie tylko sobie, na wiele pytań.
Kolejny kryminał, kolejna fascynująca i zaskakująca zagadka, kolejna historia, w której zbrodnia splata się z życiem tego, którego błaga o rozwiązanie. Kolejne dusze, które pragną być pomszczone i kolejne odkrycie malowniczej Szwecji, jakże nieuczciwie zbrukanej zbrodnią. Wszystko spisane sprawnym piórem Henninga Mankella, w roli głównej – Kurt Wallander oraz jego osobowość!