Trwa ładowanie...
Informacja prasowa: Prószyński i S-ka

Usłyszała od szamana "widzę koniec", ale przeżyła i opowiedziała swoją historię.

Fragment

 Źródło: materiały partnera
d482t6k
d482t6k

Obudził mnie ciepły dotyk na policzkach. Otworzyłam oczy. Marianka przyglądała mi się z uśmiechem, jakim może obdarować tylko szczęśliwe dziecko.

– Mamusiu, jesteś taka piękna – powiedziała, sepleniąc zabawnie. – Bardzo cię kocham.

Moje serce zalała fala bezgranicznej miłości. Nikt nigdy wcześniej nie sprawił, że czułam się tak kochana i potrzebna.

d482t6k

Przytuliłam ją czule i ucałowałam w czółko.

– Ja ciebie też kocham, córeńko. Jesteś moim największym skarbem.

Od wielu tygodni spałyśmy razem w sypialni. Martin zajmował gabinet. Cała nasza bliskość zniknęła bezpowrotnie. Tak wyglądało teraz moje życie.

Wstałam i zaczęłam się krzątać po kuchni. Zrobiłam córce śniadanie, a sobie kawę i usiadłam na kanapie w mojej ulubionej pozycji, z nogami zarzuconymi na oparcie. W końcu ciało zaczęło mi na to pozwalać. Marianna wdrapała się na sofę i próbowała usiąść tak jak ja. Troszkę jej pomogłam i tak sobie siedziałyśmy, śmiejąc się i wygłupiając.

d482t6k

Kawa smakowała dziś jakoś inaczej. Wzięłam kolejny łyk i mój wzrok powędrował w kierunku regału z książkami, na który padały promienie słońca.

Boże, one wciąż są tak samo ułożone… Dotarło do mnie, że książki stoją w niezmienionym układzie, takim samym od momentu, kiedy Martin wypakował je z kartonu, jeszcze zanim zostaliśmy parą. Ile to już lat!

– No, dziewczyno… Trochę za daleko podryfowałaś w ten kosmos! – powiedziałam do siebie, a potem, jakby sterowana jakąś wewnętrzną siłą, podeszłam do regału i zaczęłam wyrzucać książki z półek. Ciach! Pierwsza leżała na podłodze! Bach! Poleciały następne.

Zaciekawiona Marianna przybiegła do mnie i zaczęła mnie naśladować.

d482t6k

– Bach! Bach! Bach! – wołała ze śmiechem, wyrzucając książki na podłogę.

– Brawo! – Zaklaskałam. – A teraz mamusia ułoży książeczki po swojemu!

Marianna podniosła jedną z książek i wskazując paluszkiem na tęczowe serce na okładce, powiedziała:

– Kofam!

A potem przytuliła się do mnie mocno.

Wzięłam z jej rączek książkę, nie wierząc własnym oczom. Jak mogłam o niej zapomnieć!

d482t6k

Możesz uzdrowić swoje życie… – przeczytałam na głos tytuł i nagle poczułam, jakby przez każdą komórkę mojego ciała przepłynął prąd.

Kochany wszechświecie, czy naprawdę mogę jeszcze coś zrobić ze swoim życiem?

Możesz, a nawet musisz, dziewczyno! Bo inaczej będzie po tobie! – odpowiedziałam za wszechświat.

Od tego dźwigania książek aż zakręciło mi się w głowie. Chyba przeszarżowałam. Położyłam się na kanapie i zmierzyłam temperaturę. Nie było jeszcze południa, a ja miałam prawie trzydzieści dziewięć stopni. Załamana, opadłam na poduszkę i przytuliłam córeczkę.

d482t6k

Nie wiem, ile spałam, ale gdy się ocknęłam, Marianna bawiła się na dywanie, a Martin oglądał jakiś program w telewizji. Za oknem zmierzchało. Głowa bolała mnie tak bardzo, że trudno było mi wydobyć z siebie głos. Mąż nawet nie spojrzał w moim kierunku, a ja znów czułam, że się zapadam. Nie poprosiłam go, żeby zadzwonił po lekarza, bo wiedziałam, że i tak tego nie zrobi. Zwlekłam się z kanapy i trzymając się ścian, poszłam do kuchni. Cały dzień nic nie jadłam i czułam, że jestem kompletnie odwodniona. Szklanka wody nieco pomogła, udało mi się stanąć samodzielnie na nogach. Dochodziła dziewiętnasta, czas kąpieli Marianny. Wiedziałam, że na to czeka, bo był to nasz codzienny rytuał.

Po kąpieli nakarmiłam córkę i poszłam ją utulić do snu. Próbowałam poczytać jej bajkę, ale tekst pływał mi przed oczami…

Ocknęłam się nagle. Książka zalegała mi ciężarem na piersiach. Miałam wrażenie, że miażdży mi klatkę piersiową, nie mogłam złapać tchu. Marianna spała głębokim snem, cały dom był pogrążony w ciszy. Nie chciałam kaszlem obudzić córki, więc wyszłam na palcach z sypialni i poszłam do salonu. Ponownie zmierzyłam temperaturę. Termometr wskazywał czterdzieści jeden stopni. Odkasływanie już nie pomagało, coraz trudniej było mi oddychać. Wzięłam komórkę i wybrałam numer alarmowy…

Obudził mnie dźwięk domofonu. Dotarło do mnie, że to pogotowie. Musieli długo dzwonić, bo miałam też kilka nieodebranych połączeń w telefonie. Zegar wskazywał drugą piętnaście. Martin nie wstał, żeby wpuścić ratowników. Słaniając się na nogach, otworzyłam drzwi i zaraz potem osunęłam się na podłogę. Medycy podnieśli mnie i powoli zaprowadzili na górę. Usłyszałam, że lekarz chce mnie zabrać do szpitala.

d482t6k

– Panie doktorze, ja nie mogę, mam malutkie dziecko…

– Jest pani sama w domu?

– Nie, jest jeszcze mąż, ale śpi…

Widziałam jego zszokowaną minę i spojrzenie, jakie posłał ratownikowi.

– Zabieramy panią do szpitala.

*

Leżałam na oddziale ratunkowym pod kroplówkami i z maską tlenową na twarzy. Serce pękało mi z żalu na myśl o tym, że kiedy Marianna obudzi się rano, nie będzie mnie przy niej. Z drugiej strony poczułam coś w rodzaju ulgi. W końcu ktoś się mną zaopiekował. Świtało, a na szpitalnym korytarzu zaczynała się poranna krzątanina.

Pielęgniarka pobrała mi krew i podłączyła nową kroplówkę. Poczułam ogarniającą mnie senność. Za oknem sypał śnieg. Obserwowanie jednostajnie spadających płatków usypiało mnie i przywoływało wspomnienia z dzieciństwa, kiedy z powodu choroby nie szłam do szkoły. Cały świat rano ruszał do swoich obowiązków, a ja w swoim rytmie mogłam godzinami bawić się i odpoczywać. To były szczęśliwe chwile. Wtedy jeszcze byłam bezpieczna…

Obudził mnie dzwonek telefonu. Ledwo po niego sięgnęłam, naciągając wężyk od kroplówki.

Dzwonił Martin.

– A ty gdzie jesteś? – spytał bez słowa powitania.

– W szpitalu… – szepnęłam słabo.

– Chyba sobie jaja robisz! – prychnął wściekle. – Niby jak tam pojechałaś?

– W nocy zabrała mnie karetka…

– Ile tam będziesz? Jak ja pójdę do pracy w poniedziałek?

– Jak Mimi? – Zignorowałam jego pytanie.

– Dobrze. Jak długo zostaniesz w szpitalu?

– Nie wiem, czekam na lekarza. Jak się dowiem, to zadzwonię.

Rozłączył się bez pożegnania.

Ku mojemu zdziwieniu nie płakałam. Wyniszczony chorobą i wycieńczony organizm nie był już w stanie reagować fizycznie na emocje.

Żadnego płaczu.

Żadnego śmiechu.

Żadnej złości.

Żadnego strachu.

Nicość.

*

Przeleżałam cały dzień w szpitalu w ubraniu, w którym przywiozła mnie karetka. Nie miałam piżamy, kapci, bielizny na zmianę, papieru toaletowego, kosmetyczki, ładowarki do telefonu, wody do picia ani pieniędzy.

Martin nie odwiedził mnie przez cały dzień, choć droga z domu do szpitala zajmowała piętnaście minut w szczycie.

I wtedy pojawiła się ona. Zjawiskowa postać. Salowa Wandzia. Zorganizowała dla mnie ręcznik, mydło i dzbanek herbaty na noc. Pomogła mi dojść z kroplówkami do łazienki, a kiedy zobaczyła moje zawstydzenie, powiedziała:

– Córcia, nie takie rzeczy widziałam, jak tu pracuję trzydzieści lat! Nie ma co się wstydzić, to nie twoja wina. Tylko mi tu nie płacz. Nos do góry i masz mi wyzdrowieć, żeby szybko wrócić do swojej córeczki! A! I musisz odzyskać siły, żeby tego dziada pogonić!

Spojrzałam z wdzięcznością do góry, dużo dalej niż na sufit w łazience, i pomyślałam, że to na pewno mój anioł przysłany przez wszechświat.

Martin nie odwiedził mnie również drugiego dnia. Próbowałam się do niego dodzwonić, jednak bezskutecznie. Miotałam się z bezsilności i niepokoju o moje dziecko. Kiedy w końcu oddzwonił, oznajmił, że się rozchorował. Ma gorączkę i niestety Marianna też. Rozłączyłam się, żeby powstrzymać wymioty.

Doskonale wiedziałam, jaki był scenariusz wczorajszego wieczoru. Martin zaprosił kolegów, impreza trwała do rana. Za każdym razem podczas tych balang drzwi na taras są otwarte na oścież, ponieważ kumple co chwilę wychodzą na papierosa. Zawsze to ja pilnuję tego, by je zamykać, żeby nie było przeciągu. Tym razem jednak mnie zabrakło. Martin wychłodził dom i naraził nasze dziecko na przeziębienie, bo już pal sześć, że on sam się pochorował. Chociaż w tej sytuacji pewnie nie mógł zajmować się Marianną.

Jego egoizm, brak odpowiedzialności i bezradność napawały mnie obrzydzeniem. W pierwszej chwili chciałam wyrwać kroplówkę i pobiec do dziecka, ale wiedziałam, że jeśli to zrobię, tym razem naprawdę będzie po mnie. Na dworze było piętnaście stopni poniżej zera, a ja miałam rozległe zapalenie płuc i problem z ustaniem na nogach.

Sięgnęłam po telefon i wybrałam numer pogotowia.

– Proszę o pilny przyjazd do mojego piętnastomiesięcznego dziecka. Ma wysoką gorączkę, mąż również, a ja dzwonię ze szpitala…

Moje potrzeby zeszły na dalszy plan. Teraz liczyła się tylko Marianna.

Wszechświecie, błagam, znajdź jakieś rozwiązanie!

Informacja prasowa: Prószyński i S-ka
d482t6k
d482t6k