Trwa ładowanie...
felieton
26-04-2010 13:37

Wszyscy artyści

Powiadają krytycy: gdy dana forma sztuki staje się popularną, zaczynają nią rządzić prawa popytu i podaży właściwe dla gustu średniego; i im bardziej jest popularną, tym silniejszy ten uścisk konieczności marketingowych.

Wszyscy artyściŹródło: Inne
d4ewz1u
d4ewz1u

WOLNOPISARSTWO

Pożeram debiutantów. Masakruję młode talenty. Biedak chciał sobie napisać fajne „opko”, powieść jajcarską – a ja mu tu o logice, ja mu o języku, o psychologii, i jeszcze oryginalności się domagam. Jak można! Czy ja nie wiem, że serce debiutanta tak wrażliwe, główka miękka niczym u niemowlęcia, pęknie pod jednym sztychem krytyka? czy ja nie współczuję autorowi bezbronnemu wobec wszechmocy recenzentów? czy się nie lękam, że nieszczęśnik się zniechęci, porzuci drogę literatury? – cóżem najlepszego uczynił! skrytykowałem kolegę po piórze! Hańba, hańba, po trzykroć hańba!
Jako że od około czterech lat zaczął panować „w środowisku” swoisty korporacjonizm, niewiele różniący się od korporacjonizmu polskich lekarzy czy prawników („nie powiesz publicznie złego słowa przeciwko robocie brata w cechu, albowiem interesom cechu zaszkodzić to może”), naturalnym stało się „wyjaśnianie” takiej krytyki rozmaitymi ciemnymi motywami w rodzaju walki konkurencyjnych wydawnictw czy osobistych zawiści. Zdążyłem się przyzwyczaić. Ba, czasami wręcz wydaje mi się, że jednym z najwyższych progów na drodze do intelektualnej dojrzałości jest zdolność do odbioru rzeczywistości wprost: gdy konkretna osoba coś mi mówi, to przyjmuję, że naprawdę to ma na myśli, nie zaś przemyca „ukryte treści”, sprzedaje na cudze zamówienie perfidne oszustwo albo manipuluje mną w imię mrocznych celów.
Pojawił się jednak oto nowy mem: krytykuje, a zatem chce zabronić im drukować.
Są to dwie zupełnie różne sprawy. Postulaty jakiejkolwiek reglamentacji działalności pisarskiej (i w ogóle artystycznej) uważam za jeden z większych idiotyzmów, jakie można wymyślić w gospodarce rynkowej. Kto chce – pisze. Kto chce – wydaje. I kto chce – krytykuje. (Także krytyków, rzecz jasna).
Tymczasem ze zgrozą obserwuję coraz częstsze mieszanie tu porządku artystycznego z ekonomicznym, a także społecznym czy zgoła etycznym.
Otóż i pierwszy argument: książka się sprzedaje, a zatem znalazła nabywców, a zatem są czytelnicy, którym się podoba, a zatem nie masz prawa jej krytykować. („Jak pan śmie!” – gromi dziennikarza przyłapany na nieczystych sprawkach polityk. – „Obraża pan tysiące ludzi, którzy na mnie głosowali!”)
Oto i drugi argument: to dobrze, że pisze się książki pod najniższy gust, bo inaczej ich czytelnicy w ogóle nie czytaliby nic i wydawaliby te same pieniądze na piwo albo gry, tak więc nie waż się tych tekstów ganić za to, że są, jakie są.
Argument trzeci: co ty możesz wiedzieć o sytuacji autora – a może biedak odchoruje ciężko twoją recenzję, a może na alimenty zarabiać tak musi – serca nie masz!
A im silniej oburzają się tak na krytyków literackich, tym szerzej rozlewa się wkoło prostacka i wulgarna wszechkrytyka anonimowych „mend internetowych”. Nie da się tego procesu zatrzymać. W końcu ustali się tu nowa hierarchia opinii oparta na „sieciowej reputacji”. Po prostu: ten głos ma większe znaczenie, kogo więcej ludzi słucha.

Kto chce, pisze; kto chce, czyta – ot, i wpadły mi w ręce dwie nowe książki autorstwa Piotra Rogoży. Rogoża mi wybaczy (albo i nie), że go tu za przykład biorę – pasował do rysopisu. Urodzony w roku 1987, zadebiutował w roku 2005 opowiadaniami w prasie; po trzech latach od tego debiutu ukazują się w księgarniach niemal równolegle Rock’n’roll, bejbi! (w Fabryce Słów), zbiór zawierający m. in. owe opowiadania, oraz Po spirali (w Wydawnictwie Dolnośląskim), krótka powieść z tymi samymi bohaterami, utrzymana w tym samym klimacie, podana tym samym stylem.
Tak szybkie i gładkie przejście od pierwszych prób pisarskich do wydawania książek jest w Polsce możliwe chyba tylko w środowisku fantastyki. Funkcjonuje tu wieloetapowy mechanizm, sprawnie wyławiający potencjalnych pisarzy i otwierający przed nimi w miarę rozwoju coraz większe możliwości – zwłaszcza teraz, po wypłynięciu literatury w sieć.
Czytasz fantastykę – z dużym prawdopodobieństwem sam skrobiesz coś do szuflady. Wystarczy wejść na branżowe fora dyskusyjne. Są tam wątki i całe działy poświęcone twórczości amatorskiej i doskonaleniu rzemiosła. Możesz (anonimowo) przedstawić swoją twórczość. Niby to już jest „publikacja w sieci”, ale następny krok to publikacja w regularnych magazynach sieciowych. Ci sami ludzie, którzy się tu udzielają, prowadzą także czasopisma papierowe, wydawnictwa książkowe – a przynajmniej mogą cię tam wprowadzić. Tak oto drukujesz w prasie (branżowej). Jedziesz na konwent – spotykasz jeszcze więcej znajomych, którzy mają znajomych, którzy... „A, więc to ty napisałeś to opowiadanie! A nie napisałbyś czegoś do naszej antologii?” I jeśli i ów płotek sprawnie pokonasz, w następnym rozdaniu otrzymujesz szansę na samodzielną książkę (w wydawnictwie branżowym).
Podkreślam tę „branżowość”, bo poza środowiskiem fantastycznym równie szerokie „literackie pasy transmisyjne” zbudować mógłby chyba tylko Paweł Dunin–Wąsowicz ze swoją „Lampą”. Może jeszcze „Ha–art”. Ale tak czy owak są to zupełnie inne skale, inne poziomy masowości. Biorąc analogię ze sportu: fantastyka to piłka nożna; proza realistyczna – olimpijska lekkoatletyka.
Z tego, co wiem, Rogoża zaczął od wysłania opowiadań do pism papierowych; udzielać się na forach i blogować jął potem. Poza tym jednak pasuje do profilu. Czy ktoś robił badania, ilu mamy w sumie „autorów potencjalnych”, rozsyłających swoje teksty po redakcjach, ogłaszających je w sieci lub zwierzających się tam z dzieł pisanych do szuflady? Przyjąłbym zakład, że już w tej chwili, w roku 2008, jest ich w Polsce kilkadziesiąt tysięcy – i to raczej bliżej stu niż dziesięciu tysiącom. Większość z nich to uczniowie i studenci, większość z czasem wyrasta z tego hobby, i większość próbuje sił w fantastyce.
I tak samo jak nie powinno się powstrzymywać od oceny owych tekstów według normalnych kryteriów z tego tylko względu, że piszą je ludzie bardzo młodzi, wchodzący w literaturę na zasadzie przygodnego hobby i orientujący się w niej względem tłumu innych równie młodych i ich dzieł – tak samo nie powinno się owej masowości, „spowszednienia” literatury używać jako automatycznego argumentu przeciwko nim.

EKONOMIA KREATYWNOŚCI
Jeśli książki pisze sto razy więcej ludzi – to czy powoduje to stukrotne obniżenie, czy stukrotnie podniesienie średniego i maksymalnego poziomu literackiego? A może pozostają one bez zmiany?
Stanowiska pesymistów da się tu z grubsza podzielić na dwie kategorie: snobistycznych i ekonomiczno–socjologicznych.
Snobi (rekrutujący się – nie dziwota – głównie spośród smakoszy „sztuki wysokiej”) po prostu nie są w stanie odczuwać tej samej przyjemności z obcowania z dziełami, które dają przyjemność milionom i/lub są tworzone przez miliony – jaką to przyjemność czerpali, gdy zaliczali się do wąskiego grona wybrańców Muz. Dobór aksjomatów estetyki dokonany wedle reguły „pogardliwego skrzywienia warg” będzie przecież równie uprawniony, co każdy inny. Ba, istnieją wręcz definicje sztuki, które z góry wykluczają z niej wszelkie rodzaje masowej aktywności człowieka.
Argumentacje odwołujące się do reguł ekonomii i socjologii są już bardziej rozwinięte. Powiadają krytycy: gdy dana forma sztuki staje się popularną, zaczynają nią rządzić prawa popytu i podaży właściwe dla gustu średniego; i im bardziej jest popularną, tym silniejszy ten uścisk konieczności marketingowych. Krańcowe stadium stanowi taśma produkcyjna wypuszczająca dla „konsumentów sztuki” kopie kopii kopii: masowemu odbiorcy podobają się i nie podobają tylko rzeczy już znane; o rzeczach nowych nie ma poglądu – bo w ogóle nie ma poglądów. Pogląd i gust (smak) może mieć tylko jednostka osobna, niepodległa w sądach. Kiedy o recepcji dzieła decyduje kilkunastu indywidualistów, jest tu jeszcze miejsce na dyskusję o sztuce. Kiedy decyduje kierunek prądu popytu i podaży idącego przez milionową zbiorowość – nie ma dyskusji, racji, upodobań, jest tylko inercja trendów. Chcesz zabić sztukę – uczyń z niej zabawę dla każdego.
Inny wariant powyższych argumentacji zasadza się na analogii do rzadkiego kruszcu: to cenimy najwyżej, co najtrudniej zdobyć, co najrzadsze w naturze. Rzucisz na rynek górę złota – zdewaluujesz je. Piękno pospolicieje; ta sama rzecz podana jako wyjątek na skalę światową i jako produkt z fabrycznej taśmy różne budzi uczucia. To nie kwestia snobizmu, lecz zgoła socjobiologii. Natury ludzkiej nikt nie zmieni. Choćby owi artyści XXI wieku tworzyli rzeczy wedle miary XX–wiecznej prześwietne – nie będziemy w stanie ich docenić, ani się nimi cieszyć.
Włączają się nadto pewne mechanizmy poziome, właściwe masowym fenomenom ery informacji. Niedawno Jacek Dehnel pisał tu o sieciowych społecznościach poetów rekreacyjnych, wzorcach ich zachowań i wartościowań ucieranych na żywo w necie aż do strategii gwarantującej osiągnięcie w owym środowisku najwyższej możliwej pozycji i satysfakcji. Nie inaczej wygląda to w przypadku serwisów i forów weekendowych prozaików. Osobnicy trzymający się ostrych standardów i wobec tego krytykujący często i surowo, zostają w naturalny sposób wypłukani. Niekiedy rzecz uzyskuje oficjalną sankcję w postaci polityki moderatorskiej, czyli po prostu cenzury.
Część z powyższych argumentów ma sens; mimo wszystko spróbuję przemówić po stronie optymistów – plusów jest moim zdaniem więcej. Nadto występowanie przeciwko nieuchronnym procesom cywilizacyjnym i kulturowym bywa szlachetne, ale w końcu prowadzi do intelektualnego otorbienia i uwiądu. Jest to bowiem w dużej mierze kwestia świadomego nastawienia. Podobnie można się „zamknąć” na całe kategorie doświadczeń, z góry odmawiając wartości danej konwencji literackiej czy utworom powstałym dla nietradycyjnego medium. Ongiś traktowano tak kino; dziś – telewizję i gry komputerowe; jutro może – tę sztukę uprawianą przez masy. Bardzo łatwo samemu się znieczulić na nowe wrażenia. Ale co w ten sposób zyskujemy?
A nawet gdyby ktoś trzymał się wyłącznie starych kryteriów – to z którego kraju z większym prawdopodobieństwem wyjdzie geniusz futbolu: tego z setką zawodowych piłkarzy, czy tego z dziesięcioma tysiącami? To bardzo romantyczny światopogląd, w którym każdy talent potencjalny realizuje się siłą wyłącznie talentu właśnie. Tak samo przecież planuje się i inwestuje w naukę, w technologie innowacyjne. Znamy przepisy: tyle a tyle studentów takich a takich kierunków, takie, nie inne regulacje szkolnictwa wyższego, prawa organizujące związki biznesu z nauką, tyle a tyle rocznego budżetu na edukację – i oto efekty.
Analogia w tym jest chybiona, iż sukces w naukach ścisłych da się pomierzyć obiektywnie, co w sztuce i humanistyce jest prawie niemożliwym. W tym jest jednak celną, że identyczne działania produkują tu twórców i odbiorców. Zmienia się sama struktura społeczna – obraz nielicznych geniuszy pióra rzucanych przez Boga między miliony profanów pochodzi z epoki, gdy te miliony nie umiały nawet czytać; jest to jeszcze jeden relikt cywilizacyjny i nijak się ma do epoki upowszechnionych studiów wyższych i postindustrialnej gospodarki opartej na wiedzy. Przyzwyczajać się musimy do nowych funkcji i źródeł sztuki – którą w takiej czy innej postaci uprawiać będzie większość ludzi. Z pewnością odejmie to artystycznym profesjom aurę niezwykłości, ekskluzywności, łaski nadprzyrodzonej – ale czy to źle?
Ba, „gospodarka oparta na wiedzy” to przecież wcale nie etap końcowy. Znajdujemy się na progu epoki, w której i wiedza potanieje. W edukację, informatyzację i infrastrukturę hi-tech wkrótce inwestować będą wszyscy. Czego można się wyuczyć – zostanie wyuczone; a czego człowiek nie spamięta – zapamięta komputer. Co wówczas – na następnym etapie cywilizacyjnej rozgrywki – stanowić będzie wartość najwyższą, najrzadszą, najtrudniejszą do zdobycia?
Kreatywność. Oryginalność. Wynalazczość.
Już dzisiaj widać to w branżach „frontowych” hi-techu oraz tych związanych z mediami i rozrywką. Creative economy powoli zastąpi knowledge economy. A umysł kreatywny nie rozwija się na szkoleniach menadżerskich czy wyjazdach integracyjnych; nie rozpoznasz twórcy po dobrze dopasowanym garniturze i fryzurze korporacyjnej. Inne cechy, wartości i tryby życia wypłyną na wierzch. (Gdy ekscentryzm staje się pożądaną normą, nudny mieszczanin urasta do symbolu indywidualizmu).
Wkrótce napisanie i wydanie za młodu powieści albo nakręcenie filmu będzie tak samo powszechnym elementem CV, jak studia wyższe czy praktyki zagraniczne.

PAMIĄTKA Z LITERACKIEJ MŁODOŚCI

Dzięki potanieniu aparatów cyfrowych miliony amatorów zajęły się wtem fotografią. Czy to znaczy, że sztuka fotografii uległa przez to wulgaryzacji albo że najlepsi zawodowi fotograficy stracili źródło utrzymania? Masowo wykwitają w sieci prywatne „galerie” – kto chętny, może pokazać światu swoje dzieła. Podobnie zresztą dzieje się z filmem. Utrwalić przelotne wrażenia, momenty ważne, momenty dziwne, sceny podszyte nieoczywistymi emocjami... Teraz to już nie tylko portrety do albumu; teraz każdy może próbować podać je przetworzone, przefiltrowane, ujęte w jakimś artystycznym zamyśle, stylizacji.
Rogoża w ten właśnie sposób utrwalił swoją młodość, czasy licealne. Idziemy na studia, wyjeżdżamy, odcinamy się od starych znajomych – zasnuwają się wspomnienia z tamtych czasów mgłą, nostalgia wygładza ostre krawędzie, rzeczy ongiś straszne budzą teraz śmiech, codzienność dziecka nabiera tajemniczych, baśniowych wymiarów, szkoła, podwórko, kumple – rozpływają się w prywatną mitologię dzieciństwa. Rogoża wykonał im – prędko, z niepewnej, niedoświadczonej jeszcze ręki, zanim do reszty uciekną sprzed oczu – serię zdjęć literackich. A ponieważ jego aparat ma nałożony gęsty filtr odrealniający, są to zdjęcia w konwencji fantastycznej.
Ostatnie opowiadania z Rock’n’roll, bejbi! wprost pokazują to przejście. Historyjki są to błahe, ale bezpretensjonalne w tej wakacyjnej lekkości; na koniec jednak kłują głębiej melancholią po utraconym dzieciństwie. W Piotrusiu Panie kto dorósł, nie ma już wstępu do Neverlandu – bohater Rogoży zostaje równie nieodwołalnie odcięty od tamtego świata. Co zaś uratuje, przemyci przez granicę ukryte pod popkulturowymi kostiumami – to zachowa na długą jesień dorosłości. Po trzydziestu, pięćdziesięciu latach – może już zupełnie zapomniawszy o epizodzie literackim z młodości – otworzy dziadek Rogoża ten album i wróci do tamtych czasów magicznych. Podobnie jak w bajkach Disneya dorośli nie mieścili się w kadrze, tak tu o rodzicach nastoletniego narratora nie pada nawet słowo – żyje on sobie w takim Neverlandzie małomiasteczkowej Polski: w altance na działkach, popijając owocowe wino, grając z kumplami w RPG i egzorcyzmując duchy pogan ze starożytnego cmentarzyska. Bardzo podobną metodą – choć na trochę odmiennej
wrażliwości – zmitologizowali swoją młodość bracia Minkiewiczowie w Wilqu.
Prawie każdy próbuje jakoś zatrzymać w sobie dzieciństwo – często wykorzystując właśnie sztukę. Różnica w tym, że dziś także prawie każdy może na równych warunkach upublicznić ten próby; literackie boisko wyrówna się jeszcze bardziej, gdy (jeśli) umocni się na rynku standard e-booków.
Ot, wydał parę książek – a teraz zajmuje się czym innym. Pisarstwo się przydarza; potem człowiek znajduje inne hobby. Czy tak potoczy się kariera Rogoży? Bóg raczy wiedzieć. Ale jest to już literatura z tej nowej epoki.
Jako się rzekło, nie ma powodu obniżać dla niej kryteriów oceny. Rock’n’roll, bejbi! i Po spirali to sympatyczne wprawki pisarskie. Mają wady. Rogoża się powtarza, buduje wciąż sceny w tym samym schemacie absurdalnego humoru, splata fabułę z prostych anegdot, nawet nie bardzo maskując pretekstowość splotu. Zwłaszcza w powieści to widać – a że zobaczył również autor, to w finale wykonał standardowy Gest Postmodernistycznej Asekuracji.
Przecież gdyby stanowił Rogoża niezwykły wyjątek pod względem jakości, nie brałbym go tu za przykład. Z drugiej strony, czuję w jego sposobie narracji i ogrywaniu własnych ograniczeń językowych – zdrowy dystans, oznakę dojrzałości większej niż u wielu naszych weteranów pióra.
Zapyta konsument: więc to książki dobre czy złe? kupować czy nie kupować? jak bilans wypada? Ocena książki wyłącznie poprzez takie wyliczenie jej wad i zalet – najpopularniejsza w dobie „krytyki masowej” – przyzwyczaja nas jednak do bardzo specyficznej wizji literatury.
Bezbłędność nie jest dla mnie wyznacznikiem wartości literackiej. (W slangu internetowym książka idealna to taka, w której „nie ma się do czego przyczepić”). Rzekłbym wręcz, że tym łatwiej o dzieło bez wad, im niższą poprzeczkę zawiesił sobie autor. Mamy wiele perfekcyjnych thrillerów, kryminałów, romansów itp. – ponieważ w nich tak dokładnie wiadomo, co i jak należy napisać, i o jaki końcowy efekt chodzi, że wystarcza średnia biegłość, by błędów uniknąć. Oto więc otrzymujemy „teksty doskonałe”.
Zupełnie inaczej ma się rzecz w przypadku dzieł, które nie chcą stosować się do uznanego standardu, a właśnie wnieść coś z istoty nowego. Tu ani autor, ani czytelnik nie dysponuje wzorcem, wedle którego mógłby wykryć, gdzie czegoś zabrakło, a gdzie zgrzeszono nadmiarem. W rozumieniu „rzemiosła pisarskiego” takie utwory całe są błędami, jako że z założenia nie trzymają się sprawdzonych przepisów. Wręcz ich racją bytu jest – żeby było się do czego przyczepiać. Dzieła kultowe to nie bestsellery dla milionów, ale: błędy dla 90% i cudowne objawienia dla 10%. (Oczywiście z czasem awangarda staje się mainstreamem, więc i „kultowość” się macdonaldyzuje).
Rosnąca także w Polsce popularność podręczników i kursów creative writing pozwala jednak przypuszczać, że na samym początku to właśnie w kierunku tak rozumianej perfekcji podąży wolnopisarstwo XXI wieku.

d4ewz1u
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4ewz1u