Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 10:39

Podróż na Alaskę

Podróż na AlaskęŹródło: "__wlasne
d3wxbf3
d3wxbf3

W roku 1955 powiada Matko Peić, chorwacki prozaik i historyk sztuki, do malarza Josipa Vaništy, mistrza kreski: „Twój błąd polega na tym, iż chodząc po Zagrzebiu, my-ślisz, że wpadniesz na Marcela Prousta. Zapamiętaj sobie: tu Prousta nie ma! Od miejsca, gdzie stoimy (w centrum Zagrzebia, w parku na Zrinjevacu), aż po Morze Czarne, istnieje tylko chata pod słomianą strzechą, błotniste podwórze, a na nim siekiera wbita w pień, no, może kogut. Nic poza tym. I znowu chata, podwórze, siekiera… I tak aż od Dunaju, do morza”.
Od tamtej pory minęło pięćdziesiąt lat, dosyć zmiennych, lecz to, co podstawowe, ta Peiciowska siekiera wbita w pień, pozostała: ponury kraj, nigdzie niczego, i Prousta nie ma. A jednak w tych czasach było tam, jak widać, trochę ludzi o duchu pięknie ukształtowanym, z głęboką świadomością tego, co się dzieje dokoła. I tak ów malarz, Vaništa, razem z kilkorgiem przyjaciół, około roku 1960, na głównej ulicy Zagrzebia kupił wystawę sklepową, pustą i niewesołą, niesłużącą niczemu, i postanowił, że w imieniu owej grupki ludzi pokaże właśnie to, co zastali: wystawę pustą i żałosną. Albowiem w tych czasach pustki trzeba było ją koniecznie ujawnić, w jakikolwiek sposób.
Epizod z vacuum wypełnił dusze tych ludzi. Dzisiaj jest to historia ich czystego sumienia.

Człowiek rodzi się tu czy tam, za sprawą przypadku. Termin „ojczyzna” traci w świetle tego swoją szczególną wartość: wszystko sprowadza się do współczynników geo-graficznych, pospolitych punktów na mapie naszego losu. Więc kiedy dziś, po wielu latach, wybieram się w podróż do kraju swego urodzenia, mam uczucie, jakbym jechał do Afryki albo na Alaskę. Jadę do nieznanego kraju swojej przeszłości, właściwie nie wiedząc dlaczego. W sensie uczuciowym jest to całkiem neutralne: nie mam zamiaru udowadniać, że to jakiś wyjątkowy kraj albo zdecydowanie marny. Nie powoduje mną jakikolwiek zamysł, polityczny czy ideologiczny. Jadę tam chyba tylko po to, aby pokazać żonie dom, w którym przyszedłem na świat, i aby ona pokazała mi swój dom rodzinny. Wyruszamy na Alaskę naszego dawniejszego życia całkowicie wolni, zwykli turyści na drodze swego istnienia, pielgrzymi do krainy tego, co przeżyliśmy kiedyś. Bo to, co było, zobaczone na nowo, przedstawia się inaczej: nie ma historii, która pozostaje niezmieniona, wiele z niej
uchodzi, a w opróżnionym miejscu wyrasta coś nowego. Pewne złudzenie psychologiczne polega na tym, iż człowiek myśli, że coś przeżył, a tak nie jest. W jego duchu nawarstwiło się mnóstwo danych, z książek, z materiału ilustracyjnego, z opowieści innych ludzi, i w końcu owa mieszanina wydaje mu się znajoma, intymna, własna. Dlatego nie jestem pewien, że podróż po przeszłości odbędę bez tych obcych dodatków, może napiszę powieść cudzego życia. Albowiem większość naszych „powieści” to cudze opowiadania, tylko częściowo nasze. We własnym życiu korzystamy przecież z materiału, „dramaturgii”, treści jakiegoś ogólnego istnienia, w którym pełnimy niekiedy rolę statystów.
Aby z naszych dzisiejszych, berlińskich stron rodzinnych dotrzeć do Alaski naszej przeszłości, trzeba przejechać przez Austrię, ceniony ogródek Europy. Wszystko tu się wydaje tak sztucznie piękne, jak może wyglądać jedynie ogród jako dzieło sztuki, stworzone ręką ogrodnika. Może wszystko, co istnieje na Ziemi, jest dziełem czyichś rąk albo przynajmniej jednej, kto wie czyjej. Na tym kontynencie nie ma nietkniętej przyrody, jaka zresztą być może nigdy nie istniała. Albowiem w moich fantazjach zawsze pojawia się człowiek, choćby jako niespodziewany podmiot, nieproszony gość, przypadkowy przechodzień. Ale i taka istota, gdy znajdzie się w naszym domu, może odmienić nasze mieszkanie, nasz pokój, nasze życie. W ten sposób wyobrażam sobie ludzką rasę, przejściową, cudzoziemską, przypadkową, a nie trwałą. Plemię, które wyłoniło się ze świata zwierząt wskutek pewnego incydentu, tu zdjęło z grzbietu swój tobołek, usiadło, by odpocząć, a potem zabrało się do urządzania ziemskich pokoi, ziemskiego domu. Można to
zauważyć w Austrii. Gdzie wszystko w jakimś tempie artystycznym zostało stworzone, uporządkowane, poskładane, uzgodnione, przyozdobione, udoskonalone do obłędu. I góry, i doliny, i sady, i winnice. Na każdym drzewie jakby pozostał odcisk ręki ludzkiej, na każdej trawce ślad ludzkiej stopy. Trzeba tylko powoli i spokojnie czytać tekst tego rękopisu, dzieła natury z mnóstwem wtrętów, wstawek i ostateczną redakcją, pochodzącą od człowieka. Następnie zwracamy się ku historii; przypominam sobie, że matka mojej mamy, moja babcia, urodziła się w okolicach Grazu, że babcia Lidii uczęszczała do instytutu panien w zagubionym a prześlicznym miasteczku Friesach. W związku z tym konstruuję opowieść z dawnych lat, w której obydwie nasze babcie mogły się gdzieś spotkać, a nawet poznać. Możliwe, że podróżowały tym samym powozem, który babkę Lidii przywiózł do tego solidnego gmachu instytutu dla dobrze urodzonych panien z początków dwudziestego wieku, gdzie dziś znajduje się dom dla starych i chorych ludzi z Karyntii. Moja
babcia, wówczas już zamężna za moim dziadkiem, mogła wybrać się w odwiedziny do austriackich krewnych i drogi się skrzyżowały. Wszystko to wydaje mi się możliwe.
Nasz dzisiejszy związek, Lidii i mój, sięga w głęboką, stuletnią przeszłość i oznacza między innymi, że teren Austrii był naszą wspólną ziemią, krajem, gdzie urodzili się nasi przodkowie. Jedziemy więc nie tylko do Chorwacji i do Serbii, lecz do wspólnego kraju naszego równoległego pochodzenia, jakby ów południowoeuropejski ogród stanowił dział biblioteki powszechnej naszego rodu, coś na kształt wydziału w urzędzie statystycznym naszej przeszłości. Gdzie trzeba wszystko przeczytać uważnie i spokojnie, jeśli zostanie nam umożliwiony dostęp do ksiąg z dawnych czasów.
Friesach to czyściutkie miasteczko z podłużnym rynkiem, łagodnie wznoszącym się ku skale, pod której ścianą stoi całe osiedle: wieże kościelne, przyjemne restauracje, domki jak w Slawonii czy chorwackim Zagorju, ale wyszykowane jakby na przybycie rewizora. Nie ma tu nic nieuporządkowanego, brudnego czy zaniedbanego, wszystko jak na premierę, na nasz przyjazd w tę okolicę zagubioną a znakomitą, daleką a zupełnie bliską wygody ludzkiej. Sami ludzie są tu jednak nieco inni, strudzeni, niedołężni, może chorzy. Ten i ów powłóczy nogą, pracownicy sanatorium pchają na wózkach osoby ze zmąconym wzrokiem i wysuniętymi językami, jakbyśmy najpierw się znaleźli na wystawie obrazów Breugla i powoli zbliżali się do Boscha. Albowiem była to kraina zamknięta, odgrodzona od świata w całej swojej pięknej doskonałości, krew nieczęsto się tu odnawiała dzięki przybyszom, ludzie w tym idealnym miejscu skarleli, parząc się sami z sobą, rozwój był zagrożony. Człowiek nie może bezkarnie rozmnażać się wśród krewnych, ale wśród
innych, nieznajomych, obcych, przybyszów nie wiadomo skąd – oto jest ta inna rasa, niemal inny rodzaj zwierząt, cenna inność. Tak więc już w pierwszych dniach podróży zaczynamy naszą opowieść, temat wspólnoty, któremu poświęcam tę książkę, brewiarz różnorodności.
Nasza trasa rozpoczęła się w oficjalnie cudzym kraju i obcym państwie, które jednak było nasze, rdzeń i korzeń obydwóch naszych rodzin. W upadłym niestety cesarstwie austro-węgierskim, które przy wszystkich niedogodnościach stwarzanych przez zatwardziałą administrację i przejawiającą się niekiedy ciasnotę skupiało tyle grup narodo-wych, ile może będzie obejmować zbiorowe europejskie społeczeństwo przyszłości. Tam dokonały się pierwsze mutacje, narodowe, regionalne i rodzinne. Z tamtych czasów pochodzą nasze dawniejsze malownicze nazwiska, Wochelowie, Fusarze, Miokoviciowie, Pacherowie. Tam wymieszały się mikronowe cząsteczki plemion z północy i południa, stąd i stamtąd, przy mieszaniu tego ludzkiego chleba powszedniego, który dziś stanowi nasz południowoeuropejski bochen. Pisał już o tym Thomas Bernhard, więc tylko powtarzam: zamykanie się – gospodarcze, duchowe, cielesne – we własnym obejściu zmienia naszą piękną wioskę w przytułek dla kretynów, sanatorium dla debili. Nie minął jeszcze czas, w którym
mogłoby się ujawnić całe ograniczenie spowodowane zamknięciem na własnym podwórku – jak to uczynili dumni, uczeni panowie serbscy – a już się dają zauważyć oznaki kretynizmu, symptomy bezwładu duchowego i starczego otępienia. Dlatego w uroczym miasteczku Friesach, gdzie niektórzy przechodnie są uosobieniem słabości fizycz-nych i duchowych, myślę już i o tym, co napotkamy w miasteczkach naszego Południa.

d3wxbf3
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3wxbf3