Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 10:40

Siła odpychania

Siła odpychaniaŹródło: Inne
d48umvd
d48umvd

Wjeżdżał do Londynu od południa, przebijając się przez zapchane samochodami uliczki Greenwich.
W pewnej chwili, kiedy droga, którą jechał, osiągnęła szczyt niewielkiego wzniesienia, otwarła się nagle przed nim panorama całego położonego w dole miasta. Widział je po raz pierwszy. Kojarzyło mu się zawsze z opisem w jakiejś książce SF, którą czytał jeszcze jako dziecko. Londyn był tam miejscem, gdzie krzyżowały się różne czasy i możliwości różnych równołegłych historii.

Autor, którego nazwiska Marek już nie pamiętał, opisywał, jak pod koniec XX wieku (książka została napisana w latach sześćdziesiątych) walczą ze sobą w Londynie, ku utrapieniu Sherlocka Holmesa i jego przyjaciół ze Scotland Yardu, tajni agenci cesarza Fryderyka Wilhelma i prezydenta Georges'a Clemenceall.

W pubach występowali Beatlesi, a na niebie panowały ogromne sterowce. Marek przypomniał sobie ten opis pomieszanych czasów i miejsc, kiedy wjechał na wzgórze.

Zobaczył, jak na tle jasnego błękitu, wysoko nad dachami lśniących wieżowców City, skąpany w słonecznym świetle upalnego majowego popołudnia unosi się ogromny sterowiec. Swoim archaicznym kształtem rzucał wyzwanie tej jedności czasu i miejsca, którą zwykliśmy nazywać nowoczesnością.

d48umvd

Zdążył na spotkanie z Martą. Odwiedzili hotel, w którym Marek zarezerwował wcześniej (stało się to już częścią rytuału) małżeńską dwójkę. Zostawili bagaże, przespacerowali się po mieście, a późnym wieczorem poszli do kina na Angielskiego pacjenta – nagrodzony ogromną liczbą Oscarów filmowy romans, którego żadne z nich jeszcze nie widziało.

Kiedy po filmie dotarli do hotelowego pokoju, Marta była już zmęczona. Całował ją delikatnie, gładził włosy, wodził palcami i językiem po konturach ciała, aż w końcu pokonał jej zmęczenie i kochali się znowu. Potem rozmawiali. Na smutne tematy. Dopadła ich łagodna melancholia.

Mówili o filmie, który widzieli przed godziną. Epickiej opowieści o romansie i zdradzie małżeńskiej. Akcja działa się pośród pustynnych krajobrazów, tuż przed wybuchem ostatniej wojny światowej, u schyłku starej, dobrej, modernistycznej epoki. Bohater romansu zdradzał swoich przyjaciół, a nawet cywilizację, której był częścią. Aby przedostać się do umierającej kochanki, wydał nazistom plany angielskich umocnień w Afryce Północnej. Przeszedł na drugą stronę nie w poszukiwaniu nowej wiary, ale wyłącznie po to, by jego romans mógł trwać chwilę dłużej.

Jak homoseksualiści, zanim jeszcze stali się gejami, w napięciu szukający pobratymców, ośmielani każdym ukrytym znakiem i sami rozsiewający wokół siebie znaki rozpoznawcze zrozumiałe tylko dla współbraci, tak oni poszukiwali teraz wspólników swojego romansu. Potrzebowali kontaktu z innymi, którzy potwierdzaliby ich wybór, czynili go akceptowalnym, za pośrednictwem ukrytego gestu, który słusznie albo niesłusznie można zinterpretować jako porozumiewawczy znak. Może dlatego film tak im się spodobał.

d48umvd

Marta, posługując się przykładem tamtego romansu, próbowała mu przedstawić swoją wizję losów współczesnego człowieka. – Autonomiczny podmiot – mówiła – po raz pierwszy i ostatni istnieje w takiej opowieści. Wcześniej pozostaje zaledwie nieświadomym siebie kamieniem węgielnym, uwięzionym w kosmicznej harmonii wielkich religii, w murach romańskich i gotyckich kościołów, w zawrotnych, wielowymiarowych przestrzeniach filozoficznych czy gnostyckich systemów. A chwilę później już wcale go nie ma. I nigdy nie będzie. Pojawia się tylko w tej jednej i niepowtarzalnej chwili, w chwili zerwania ze wszystkimi i zniszczenia wszystkiego. W jednym, krótkim biegu w kierunku zaspokojenia albo mirażu zaspokojenia.

Marek, kiedy indziej, skrzywiłby się na taką „historycystyczną redukcję” dawnych epok (wierny pies broniący średniowiecznych i antycznych utopii niezmiennej ludzkiej natury). Teraz jednak milczał. Nawet jeśli teoria Marty nie opisywała powszechnej historii ludzkości, w której epoki porządku i krótkie pointy katastrof powracają cyklicznie albo istnieją tuż obok siebie w ciasnej przestrzeni sąsiadujących ze sobą kultur i biografii, to na pewno precyzyjnie przedstawiała jego własną historię.

W sobotni wieczór poszli razem do pubu. Marta zaprowadziła go do lokalu, w którym spotykali się mieszkający w okolicy Ajrysze. Irlandczycy byli jej ulubionym narodem, szczególnie kiedy występowali w diasporze, bo w samej Irlandii raczej ich nie lubiła. Przypominali jej Polaków. Tylko że w przeciwieństwie do Polaków – jak mówiła – swoje nieustanne klęski umieli przeżywać ładnie.

d48umvd

– Celtowie – zachwycała się bez końca – ci kombatanci tysięcy przegranych wojen i stłumionych powstań, mają nawet lepszą literaturę.
Marta wolała oczywiście Yeatsa od Mickiewicza i Joyce’a od Żeromskiego.
– To katolstwo zniszczyło całą naszą kulturę – tłumaczyła, starając się na chwilę zapomnieć o wyznaniu religijnym, które wybrali dla siebie jej ulubieni Celtowie.
Marek próbował bronić przed nią Mickiewicza. Opowiadał jej o Brzozowskim – trzydziestolatku, który usiłował nakłonić do czynu nieistniejący naród i nawet pisał dla niego modernistyczne prolegomena do całego systemu wspólnotowej filozofii.

Do pubu schodzili się mężczyźni o wyglądzie robotników budowlanych albo dobrodusznych piratów z książek dla dzieci. Nie zwracali uwagi na obcych, nawet na Martę i Marka, którzy mówili do siebie po polsku i byli ubrani o wiele lepiej niż tłoczący się wokół kontuaru faceci w starych dżinsach i przepoconych od upału bawełnianych podkoszulkach.

Stali bywalcy tego pubu nawet nie mówili po angielsku. Chociaż nie ocalili własnego języka, to przynajmniej mścili się na mowie okupantów. Znęcali się nad każdą angielską spółgłoską i samogłoską. Nawet ze zwykłego angielskiego fuck robili coś w rodzaju fogh. Właściwie każda zgłoska angielszczyzny mogła się stać w ich ustach, w zależności od nastroju, dowolną inną, wymawianą zawsze z należytą pogardą i brakiem staranności, podobnymi do tych, z jakimi handlarze z bazaru Różyckiego stosowali się do zarządzeń kolejnych okupantów.

d48umvd

Marek siedział naprzeciwko Marty, przy stoliku ukrytym w najcichszym kącie sali. Nie mógł oderwać oczu od ludzi przy barze. Mimika ich twarzy przypominała nieuporządkowaną mimikę dzieci. Każdy nowy przybysz okazywał się starym znajomym i witany był gromkim wybuchem zbliżonego do angielszczyzny bełkotu, poklepywaniem po plecach i krzepkimi uściskami. Barman zachowywał się jak ojciec, mimo że nie miał nawet trzydziestki, a w tłumie tłoczącym się wokół baru można było zauważyć nawet zażywnych sześćdziesięciolatków. Widocznie umiejętność zdobywania sobie takiego autorytetu także należała do tradycji, którą przyszli barmani irlandzkich pubów poznawali jeszcze w dzieciństwie. Marek zrozumiał teraz zainteresowanie Marty „niepisanymi regułami społecznymi”, którym chciała poświęcić swoją trzecią książkę.

W przypadku Irlandczyków, tak samo zresztą jak w przypadku Polaków, nie sprawdzał się żaden racjonalizm czy liberalna teoria społecznego kontraktu. Tradycyjne społeczeństwa nie składały się z jednostek, które zawierały ze sobą higieniczny, zdystansowany kontrakt, ale z osobników, którzy po prostu lepili się do siebie. Tak jak w tłumie tłoczącym się teraz przy kontuarze tego irlandzkiego pubu lepili się do siebie starsi podpici mężczyźni, o charakterystycznych, dumnych twarzach wiecznie przegrywających Celtów.

Problem z Polakami polegał jednak na tym, że po latach osiemdziesiątych spajające ich wspólnotę „niepisane reguły” przestały funkcjonować. O parę lat za długo smutni panowie poukrywani w komitetach i na komendach wynajdowali, w oparciu o meldunki swoich licznych podwładnych, wszystkie miejsca, w których te reguły jeszcze działały, i niszczyli je. Nie odbywało się to, tak jak w Irlandii Północnej, w atmosferze, która pozwala układać i zapamiętywać heroiczne narracje czy scenariusze filmowe, przy wtórze pojedynczych strzałów, wybuchów bomb czy z towarzyszeniem dalekiego tła policyjnych karetek. To wszystko działo się w ciszy.

d48umvd

W ciszy wygrzebywano z ziemi płytko ukryte nasiona roślin, które mogły przynieść nadzieję, i hodowano wszędobylski chwast oportunizmu. Miał w przyszłości obronić ludzi z komitetów i milicyjnych komend, a ich wszystkich zabić i zadusić. Stało się tak właśnie wtedy, kiedy wydawało się, że wszystko zależy już tylko od nich, że potrzebna jest tylko odrobina siły, żeby zmartwychwstać.

Zobaczył nowych gości. Na pewno nie byli stałymi bywalcami tego lokalu. Kilku młodych, dobrze ubranych mężczyzn eskortowało piękną Mulatkę. Marek rozpoznał twarz, którą wcześniej widywał na okładkach kaset i w teledyskach.
– Zobacz – szarpnął za rękę Martę. – To Sade Adu.
– Rzeczywiście – skinęła głową. – Często przychodzą tu różne gwiazdeczki. Mówiłam ci, że to modne miejsce. Ludzie show-biznesu uwielbiają się bratać z irlandzkimi prolami.

Marek nie zwracał uwagi na jej ironiczny ton. Był bardzo przejęty. Po raz pierwszy widział na własne oczy Sade. Marta zauważyła jego podniecenie. Sama nie lubiła jej piosenek; „zbyt pretensjonalna”, powiedziałaby zapewne, gdyby ją zapytał. Była jednak ciekawa, dlaczego tak bardzo podoba się Markowi. Poznała już jego gust. Wiedziała nawet, że Marek właściwie wcale go nie ma. Podoba mu się tylko to, co w jakiś sposób, najczęściej przez przypadek, zaplątało się w jego biografię. Powiedziała mu to i spytała, skąd u niego taka nagła miłość do popowej gwiazdki. Roześmiał się trochę za głośno, naśladując, po papuziemu, Ajryszów przy barze.

d48umvd

– Masz rację – powiedział. – Pierwszy raz usłyszałem ją jesienią osiemdziesiątego czwartego roku. Pamiętam to tak dokładnie, bo w tym samym czasie uprowadzono przyszłego świętego, Jerzego Popiełuszkę. To brzmi głupio, ale nam przecież zawsze takie rzeczy zdarzały się równolegle. Obie równoległe podążały blisko siebie. Czasami nawet bardzo blisko, ale nigdy się nie przecinały.

– Chyba że w nas – podpowiedziała mu Marta.
Popatrzył na nią z uznaniem i mówił dalej:
– Wynajmowałem wtedy pokój razem z kolegą z roku. Jego część była zawsze pedantycznie uporządkowana, moja zasłana papierami. On składał w kostkę ubrania, a nawet pościel na swoim łóżku, ja wybiegałem na zajęcia, przykrywając mój barłóg jakąś narzutą. Różniła nas większość cech charakteru, łączyły polityczne sympatie. On był po rocznym pobycie w więzieniu. Jeszcze w stanie wojennym SB znalazła w jego tapczanie całą drukarnię. Delikatny chłopak, piszący wiersze, wcześniej trochę hipisujący, spędził cały drugi rok swoich studiów w zakładzie karnym, wśród kryminalistów. Nie lubił o tym mówić, w ogóle był małomówny. Jedyna rzecz, jaka mu stamtąd została, to przyzwyczajenie do czaju. Zaparzał paczkę herbaty szklanką wrzątku i nie spał przez całą noc. Czytał albo pisał.

Trochę razem spiskowaliśmy, każdego wieczora rytualnie wysłuchiwaliśmy strzępów wieczornych wiadomości, przebijających się przez dudnienie zagłuszarek. Moje radio miało zaznaczone na skali wszystkie częstotliwości RWE, BBC, Głosu Ameryki i Radia France International. Ci ostatni byli najdowcipniejsi. Późni emigranci, przesiąknięci atmosferą francuskiego lewactwa. Przynajmniej lubili pożartować i nie przestrzegali żadnych reguł politycznej poprawności.

Wtedy wszystkie rozgłośnie nadawały informację o uprowadzeniu księdza Jerzego. Komentarze, wezwania do zachowania spokoju itepe. Zawsze ta sama gra. Rzecznik rządu występował raz w tygodniu i robił wszystko, żeby ludzi sprowokować, a zachodnie radiostacje ostrzegały, żeby broń Boże nie ulec prowokacji. Zabawa w ciepło i zimno. Powinna hartować, a działała zupełnie na odwrót.

Między wiadomościami nastawialiśmy jakąś muzykę. Mój sublokator lubił poważną, ja wolałem pop.
– To ci zostało do dzisiaj – zauważyła Marta. Rzeczywiście, chociaż oboje lubili gapić się w MTV albo VH1 i Marta, nie gorzej niż on, znała nazwiska rockowych i popowych gwiazd, to jednak, jako idealny prymus, rozpoznawała także po kilku taktach każdą symfonię Beethovena, sonatę Mozarta, a nawet koncert Dvořaka. Tymczasem on potrafił nazwać zaledwie kilka fragmentów, i to tylko pod warunkiem, że zostały przypadkiem wykorzystane jako muzyczny podkład w którymś z jego ulubionych filmów.

Kiwnął więc potwierdzająco głową i powrócił do swojej opowieści:
– Pewnego dnia, chyba nazajutrz po podaniu informacji o zaginięciu Popiełuszki, kręcąc gałką radia w poszukiwaniu jakichś odrobinę choćby słyszalnych zachodnich wiadomości, trafiłem na trzeci program Polskiego Radia. Prezenter zapowiedział akurat debiutancką płytę Sade Adu. Potem usłyszałem pierwszy kawałek i zapomniałem o wiadomościach.

Cała moja tęsknota za zmysłowością, której nie mogły zaspokoić ani martwe miasta, ani zaniedbane dziewczyny w powyciąganych swetrach i długich spódnicach, skupiła się wtedy na głosie Sade. Śpiewała o miłości, o uwodzicielach, o życiu w wielkich metropoliach. I w dodatku ten aranż; kilkanaście ścieżek, dających się rozróżnić nawet w moim tranzystorowym radiu, które lepiej nadawało się do odcedzania spośród łomotu zagłuszarek głosów spikerów RWE niż do słuchania muzyki. Moje zmysły były głodne. I nigdy nie miały zostać nakarmione. Przynajmniej wtedy, w Polsce. Dopiero tutaj...

Wiesz, że chodząc w Paryżu po ulicach, lubię dotykać palcami chropowatych tynków? Nawet te mury są bardziej zmysłowe niż wszystko to, co widziałem wcześniej.
– A ja? – pospieszyła z pytaniem Marta.
– Ty jesteś nagrodą – odpowiedział, patrząc w jej oczy. – Łączysz w sobie przeszłość i teraźniejszość. To, co nigdy nie miało zostać połączone.
– I może przyszłość – dodała natychmiast Marta.
– Może także przyszłość – powtórzył po niej z nadzieją.

d48umvd
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d48umvd