Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 10:40

Dobrzy ludzie w czasach zła

Dobrzy ludzie w czasach złaŹródło: Inne
d4ggjud
d4ggjud

Jestem urodzonym Sarajliją, wychowywanym na Jugosłowianina. Ożeniłem się z Serbką, z którą mam dwoje dzieci. Kiedy zaczęła się wojna, mieszkaliśmy na Grbavicy. Byłem pracownikiem oświatowym w szkole podstawowej.
Ostatni nasz spacer po mieście to wizyta u teściowej mieszkającej w centrum miasta. Był 2 maja 1992 roku. Od wtedy nie widzieliśmy jej aż do końca wojny. Od tamtego dnia nie jechałem tramwajem, póki wojna się nie skończyła.
Pierwszego dnia zaczęto stawiać barykady. Jacyś ludzie, uzbrojeni w karabiny maszynowe, wychodzili z rady miejskiej i strzelali do tłumu, który demonstrował, idąc ulicą Braterstwa i Jedności. Następnego dnia, kiedy wszystko się uspokoiło i zaczęły się pertraktacje, dzieci znajdowały części karabinów, amunicję, łuski i noże; przynosiły je do domów i wymieniały między sobą łupy na co innego.
Przy okazji rewizji mieszkania o mało nie zapłaciliśmy głową z powodu jednego pustego magazynku, który moje dziecko przyniosło do domu i ukryło.
Od 2 maja mieszkańcy budynku zorganizowali ochronę przy wejściu. Nie wiedzieliśmy nawet, kto z kim stoi na straży ani czy ktoś z nas ma broń.
Z Vraca i z gór schodzili ludzie, którzy plądrowali sklepy. Nauczeni ich przykładem, moi uczniowie wieczorami włóczyli się po Grbavicy. Słychać było dźwięk rozbijanego szkła. Grupy uliczników od razu wdzierały się przez rozbite okno wystawowe. Dolatywały także głosy ich rodziców, nawołujących z mieszkań:
– Jeszcze trochę cukru i oleju...
Na początku trafiały się też kradzieże bardziej wstydliwe. Obserwowałem głodnego staruszka, który w pogodny dzień wchodził do sklepu, zasłaniając się parasolem, żeby nikt go nie poznał. Wtedy jeszcze paliły się światła w sklepach. Po kilku chwilach wychodził ze sklepu z jedną torebką schowaną pod otwartym parasolem.
Przez pierwsze dni filmowaliśmy kamerą, jak inżynierzy i lekarze wynoszą żywność ze sklepów. Myśląc, że to szaleństwo minie za kilka dni, chciałem pokazać swoim kolegom, co widziałem, i spytać, jak to możliwe, że postępowali tak również inteligenci. Wtedy jeszcze niczego nie rozumiałem.
Zdarzały się też sytuacje śmieszne: jedna z rodzin przyciągnęła zamarzniętego wołu po lodzie i oblodzonych schodach. Następnego dnia wyłączono prąd. Siekierami porąbali więc na kawałki zwierzę, by rozdać je sąsiadom, jakby byli filantropami – a tak naprawdę chodziło o to, by mięso się nie zaśmierdło. Ludzie wynosili je w baliach.

Po kradzieżach w sklepach na ogół wybuchały bomby. Z początku ludzie spontanicznie wychodzili z mieszkań gasić pożary. Ja przez pięć miesięcy nie wystawiłem nosa na zewnątrz. Tylko jeden dzień spędziłem poza domem, kiedy serbscy żołnierze zabrali mnie na jakąś mobilizację.
Jestem świadkiem przynajmniej czterdziestu zwykłych kradzieży, a także konfiskat aut. Kiedy właściciel podchodził do samochodu, ktoś uderzał go od tyłu, zabierał kluczyki i odjeżdżał samochodem. Delikwent leżał na ziemi z pół godziny i nikt nie przychodził mu z pomocą.
Raz moja żona, wracając do domu wieczorem, przypadkiem kopnęła na ulicy jakieś pudło przed sobą i usłyszała metaliczny dźwięk. Otworzyła pudło i zobaczyła konserwy rybne. Przyniosła je do domu. Byliśmy szczęśliwi. Mieliśmy jedzenie na kilka dni.
Dziwna atmosfera panowała w tym czasie zupełnej anarchii. Pewnego dnia przed sklepem zatrzymał się samochód kombi, z którego wysiadł mężczyzna z kamerą. Sąsiedzi, ucieszeni, że wreszcie nadszedł kres kradzieży, bo telewizja będzie filmować rozbite wystawy, wyszli na ulicę. Dwóch mężczyzn z karabinami automatycznymi zmusiło wtedy obecnych tam młodych ludzi i dzieci, by załadowali do kombi rzeczy ze sklepu, którego nie zdążono wcześniej okraść do końca. Rzucili kamerę na towar i odjechali.
Z początku pilnowaliśmy wejścia do naszego budynku. Kiedy dostrzegłem, że wchodzi ktoś nieznajomy, waliłem w metalowe poręcze schodów, by sąsiedzi, którzy – jak sądziłem – byli uzbrojeni, wyszli z mieszkań i udaremnili ewentualną grabież. Później zrozumiałem, że była to tylko dziecinna zabawa. Długo trwaliśmy wszyscy w tym swoistym areszcie domowym. Ludzie, którzy okradali mieszkania, zorientowali się, że jest dość dużo uzbrojonych lokatorów, którzy nie pozwolą, by ktoś nieproszony wszedł do budynku – uwzięli się więc na nas. Nocami strzelali z Vraca prosto w okna, jak tylko zobaczyli, że pali się światło. Za dnia, gdy ktoś z mieszkańców próbował wejść lub wyjść z budynku, też strzelali. Najważniejsze jednak było to, że nikt do budynku nie wchodził.

Dopiero w czerwcu 1992 roku po raz pierwszy zdołali wedrzeć się do mojego mieszkania i psychiczne mnie skatować. Byli to trzej mężczyźni w kamizelkach kuloodpornych, uzbrojeni w hecklery. Ich dowodem osobistym był obowiązkowy nóż. Najpierw wylegitymowali moją matkę. Nazwisko: Konrad – zbyt austriackie, nie pasuje. Miejsce urodzenia: Osijek – absolutnie nie do przyjęcia. Imię Hildegard – też nie pasuje. Matce pojawił się tik na twarzy, który został jej z II wojny światowej. Mnie celowali z hecklera prosto w brzuch:
– Czemu chowasz się za babską spódnicą? Gdzie masz broń?
– Oto moja broń – odparłem, pokazując szkolny dziennik z nazwiskami i ocenami uczniów.
– Ja też pracowałem kiedyś w szkole i zobacz, na co mi przyszło – powiedział jeden z nich i spytał moją córkę: – Ile masz lat?
– Piętnaście – uprzedziła ją matka, odejmując na wszelki wypadek jeden rok.
– Szkoda. Gdybyś miała szesnaście, byłaby z ciebie niezła pielęgniarka.
Zaimponowało im, że mój syn ma na imię Boris, wpadli więc w dobry humor. Zrobili tylko rewizję w mieszkaniu i poszli.
Jedzenia już nie było. Zwierzęta domowe zdychały z głodu. Nie mieliśmy odwagi mówić głośno, zabrakło bowiem wody i głos niósł się po rurach. Zasłony ciągle były zaciągnięte, bo baliśmy się snajperów. W naszym budynku, liczącym ze sto mieszkań, zostały tylko moje dzieci. Wszyscy już wcześniej powysyłali gdzieś swoje pociechy. Znaleźli się jednak ludzie, skądinąd różnej narodowości, którzy co kilka dni przynosili moim dzieciom jabłko lub czekoladę.
5 czerwca, dzień po urodzinach córki, około piątej rano w drzwiach stanął młody człowiek i powiedział w dialekcie:
– Na co pan czeka? Nie wie pan, że jest mobilizacja i wszyscy mężczyźni, którzy nie skończyli sześćdziesięciu lat, muszę się stawić? Proszę zejść na dół w ciągu pięciu minut! Uzbrojeni strażnicy zaprowadzili nas w kolumnie do hali targowej. Zastałem tu także swoich uczniów, których zmobilizowano wcześniej. Wszyscy ucieszyli się na mój widok. Wielu sąsiadów nie mogłem rozpoznać, bo byliśmy na ogół chudsi o ponad trzydzieści kilogramów.

d4ggjud
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4ggjud