Trwa ładowanie...
recenzja
02-08-2017 10:33

Kto upupił Wade'a Willsona

Kto upupił Wade'a WillsonaŹródło: Inne
d4k6ivw
d4k6ivw

Pierwszy tom "Deadpool Classic" sprawił mi wielką frajdę i przywołał wspominania z dzieciństwa, kiedy jako kilkunastoletni smarkacz zaczytywałem się w TM-Semicach. Początki Deadpoola to ociekająca eskapizmem rozrywka, pełna czarnego humoru i buńczucznych pomysłów. Mój wewnętrzy nastolatek liczył więc, że z kolejnymi numerami będzie jeszcze lepiej.

I pewnie by było, gdyby za sterami nie zasiadł Joe Kelly, autor pierwszej regularnej serii poświęconej gadatliwemu najemnikowi. Z próbkę jego możliwości mogliśmy zapoznać się w poprzednim albumie. Jednak wizja Kelly'ego tak diametralnie odstawała od tego, co proponowali wcześniej Fabian Nicieza i Mark Waid, że nie potrafiłem potraktować jej inaczej niż w kategorii ciekawostki.

Niestety, jak pokazuje zawartość "Deadpool Classic, tom 2", nie był to jednorazowy wypadek przy pracy. Najprościej mówiąc, Kelly wykastrował Deadpoola ze wszystkiego, co wyróżniało go na tle reszty marvelowskiej hałastry tamtych czasów, robiąc z niego bohatera skrojonego pod wrażliwość kilkulatka. Próżno więc tu szukać szaleństwa czy ostentacyjnego dystansu, nie wspominając o abstrakcyjnym humorze – naprawdę zabawne momenty można tu policzyć na palcach jednej ręki. To samo tyczy się niedorzecznych rozwałek tak pięknie odmalowanych w pierwszym tomie przez Joe Madureirę czy Iana Churchilla – ustąpiły one miejsca usilnym próbom psychologicznego "pogłębienia" tytułowego bohatera, czerstwym dialogom i zachowawczym scenom akcji na poziomie wieczorynki. W połączeniu z do bólu konwencjonalną fabułą i kreską Eda McGuinnessa przyniosło to kuriozalny efekt.

Skoro już jesteśmy przy stronie wizualnej, to na linii treść-forma panuje niestety pełna zgoda. Wierzę, że gdzieś tam są fani McGuinnessa, uznający jego twórczość za kwintesencję lat 90. Jednak styl będący wypadkową "Ben 10" (McGuinness i Kelly maczali paluchy w serii), jaskrawych kolorów i okładek Limp Bizkit w takim stężeniu okazał się dla mnie nie do zniesienia. Nie przekonały mnie też zupełnie utrzymane w podobnej manierze rysunki Bernarda Changa, odpowiedzialnego za część z udziałem Daredevila. Jeśli miałbym kogoś wskazać, to najlepiej spisał się Aaron Lopresti, hołdujący klasycznej kresce, przywodzącej na myśl dokonania twórców z lat 80. Szkoda więc, że w albumie znalazła się jedynie króciutka, a jednocześnie najbardziej warta uwagi historia z próbką jego możliwości.

Gdyby nie recenzenckie zobowiązania, drugą część "Deadpool Classic" bez żalu odpuściłbym po kilkunastu stronach. Mało tego, gdyby była to moja pierwsza randka z Wade'em Willsonem, o kolejnej "najemnik z nawijką" mógłby zapomnieć.

d4k6ivw
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4k6ivw