Trwa ładowanie...
recenzja
25-07-2016 12:44

Mała, czarna, nieśmiertelna

Mała, czarna, nieśmiertelnaŹródło: Inne
d49lsho
d49lsho

Dwoje niemłodych ludzi toczy długie rozmowy na tarasie luksusowego hotelu w szwajcarskim kurorcie. On słucha, mówi głównie ona, wylewając z siebie potoki słów i utwierdzając samą siebie w przekonaniu, że ostatniego słowa wciąż jeszcze nie powiedziała.

Coco Chanel po wojnie wyjechała, a właściwie – uciekła do Szwajcarii, obawiając się represji za kolaborację. Podczas wojny dowiodła, ze jej ojczyzną nie była Francja, ale luksus i zbytek, bez których nie umiała żyć. W stroju lansowała styl wyrafinowanie prosty, niemal ascetyczny, odzierała arystokratki z ozdób i błyskotek, a sama nie potrafiła nie mieszkać u Ritza, porzucić swoich chińskich parawanów i złotej zastawy, nie pokazywać światu kolejnych utytułowanych kochanków – choćby mieli to być oficerowie Abwehry. Dyplomata Paul Morand pracował zaś dla rządu Vichy głównie po to, jak mówiły złośliwe języki, by w 1945 komfortowo wywieźć z Rumunii do Szwajcarii cały pociąg, wyładowany dziełami sztuki, należącymi do jego arystokratycznej żony.

Oboje po kilkunastu latach do Francji wrócą i nadal będą mieć się świetnie, na razie jednak ona wspomina, on ukradkiem notuje, w dwadzieścia lat później powstanie z tego książka.

Nie wiadomo, ile w tej książce samej Coco, a ile Moranda. Tego drugiego pewnie całkiem sporo, bo o modzie i projektach Chanel, nawet tych przełomowych, rewolucjonizujących myślenie nie tylko o kobiecej sylwetce, ale i o roli społecznej, mówi się tu bardzo, bardzo mało. To nie jest książka dla historyków ubioru, ani dla szafiarek. Za to dużo tu (może nawet dużo za dużo) wycyzelowanych bon motów, wypracowanych paradoksów, prawie co drugie zdanie mogłoby funkcjonować jako cytat, a że jedne bez żenady zaprzeczają drugim – no cóż… Może to jednak nie Morand, a sama Chanel mówi dużo, kwieciście i pokrętnie? Genialna projektantka i przedsiębiorczyni okazuje się potworem, „świętym potworem”, jak mówią Francuzi o geniuszach, którzy depczą maluczkich, nawet tego nie zauważając. Coco świetnie o tym wie, choć stara się ten fakt nieco polukrować, a siebie we wspomnieniach stworzyć na nowo. Tak naprawdę, w tej książce najciekawsze są portrety nanizane na sznurek pełnej konfabulacji autobiografii. Postacie z najwyższych
kręgów arystokracji, do których wprowadzali Coco utytułowani kochankowie i paryski światek artystyczny, który, jak ogon za kometą, ciągnął się za Misią Godebską – Sert, pewnie jedyną w życiu prawdziwą przyjaciółką Chanel, której zresztą ta ostatnia nie szczędzi dotkliwych uszczypliwości. Nie oczekujmy dokumentalnej wierności faktom, życie miesza się tu z literaturą, literatura z plotką (nigdy nie przekraczającą granicy dobrego smaku), a wszystko razem tworzy całość dziwnie fascynującą. Morał z książki płynie taki, że trzeba dużo i ciężko pracować i nigdy nie mówić o sobie wszystkiego. A poza tym mieć w sobie „to coś” i w nosie wszelkie morały.

d49lsho

Czar Chanel” nie byłby aż tak czarujący, gdyby nie wyjątkowy urok ilustracji Karla Lagerfelda, który okazał się tu świetnym portrecistą. Projektanci mody rysują na ogół ledwie zamarkowane, puste, lalkowate twarze, bo to nie one maja przyciągać uwagę widza. A Lagerfeld paroma kreskami oddaje charakter modela, bawi się konwencjami – od realistycznych portretów po karykaturę, od scenek rodzajowych po pastisz (Coco przypominająca Jane Avril, rysowaną przez Lautreca), cały czas przy tym podejmując subtelny, dowcipny dialog z tekstem. Ilustracje Lagerfelda to co najmniej połowa uroku i czaru tej książki. Byłam pod wrażeniem.

Odwróciłam ostatnią kartkę. „Tłumaczenie podpisów pod ilustracjami”. To nie było miłe zaskoczenie. Szczególnie, gdy przed kilkoma dniami miało się w ręku XXIX tom „Pism” Boya, wydany przez PIW w 1981 roku. Prawie dwieście stron zajmują w nim indeksy do recenzji teatralnych – spisy autorów sztuk, tytułów recenzowanych przedstawień, notki o teatrach… Dokumentacja starych recenzji z dawno zapomnianych spektakli. Można pomyśleć: po co to komu? A to wyraz szacunku dla autora, dla czytelnika, dla ludzi i zdarzeń sprzed wieku. Szlachetna sztuka edytorska. Ktoś poświęcił swój czas dla zachowania świadectwa tamtej epoki.

Karl Lagerfeld nie ma, może, kaligraficznego charakteru pisma, ale podpisy pod ilustracjami odczytać można bez większego trudu. Nic zatem nie usprawiedliwia szokującej dezynwoltury, z jaką je potraktowano. Przykłady, które przytoczę, posłużą, mam nadzieję, choć paru czytelnikom, by docenić dbałość o szczegół, ale też specyficzny, wyrafinowany dowcip Karla Lagerfelda:

„Coco się uczy, początek 1900 roku” – z podpisu zniknęło „w Moulins”. Lagerfeld zdradza tym rysunkiem prawdziwy wiek Chanel, która odmłodziła się w tekście o 10 lat, ale nie tylko. Całkiem dorosła panna, ściboląca białą serwetkę w zakładzie panien kanoniczek, to Gabrielle, przez całe dwa lata ucząca się tam fachu szwaczki, choć zawsze twierdziła, że nie potrafi nawet trzymać igły w ręku. „Strawiński, kiedy mieszkał u Coco w […]”. W Garches. Mieszkał u niej w Garches (pozdrowienia od francuskiej Wikipedii. Czas poszukiwania – 2 minuty). „Coco w sukni z […] 1938/39”. Ze swojej kolekcji, po prostu. „Génica Ahansion” nazywała się Athanasiou, a „przyjaciółka, Lady Alba” to lady Ashley, modelka, szansonistka i łowczyni mężów, po lordzie Ashleyu poślubiła jeszcze, między innymi, Douglasa Fairbanksa i Clarka Gable’a. Pójść na bal do „księcia de Beaumont”to nie to samo, co pójść do Beaumontów, szczególnie, jeśli się aspiruje do bycia proustowską panią Verdurin. „Książę” to nie to samo, co wielki książę, „w szlafroku
” można było w tamtych czasach przyjmować zażyłych przyjaciół, ale płaszcz kąpielowy to już żenujący dezabil, salon-biblioteka to nie „biblioteczka”, fotel, na którym siedzi Morand, jest chiński nie bez przyczyny. A teraz będą prawdziwe kwiatki. „Prowincjonalna krawcowa” czyli „Tailleur de province”. Un tailleur może rzeczywiście oznaczać krawca (mężczyznę), bo krawcowa to une couturière. A co, jeśli na rysunku widzimy kobietę? Zmieniamy krawcowi płeć, przeskakując ponad subtelnościami francuskiej gramatyki. „Un tailleur” to także kostium, czyli żakiet i spódnica. A więc to „prowincjonalny kostium”, żaden tam dżender. A na deser dwie pary na wyścigach. „Para na trybunach w [18]46 roku przed {…]” . Proponuję „przed naszą erą”, będzie równie sensownie. Tak naprawdę podpis brzmi: „Para w Passy, w [19]46 roku, przed New Lookiem”. Sto lat, drobiazg. Ach, te spódniczki do kolan w połowie dziewiętnastego wieku… Lagerfeld oddaje tu hołd swojej patronce, która na rok przed premierą New Looku, rewolucyjnej kolekcji
swego konkurenta Christiana Diora, pokazała mocno wciętą talię i spódnicę – bombkę. A oto kolejna „Para na trybunach w {18]96”. Widzimy pannę w workowatej sukience we wczesnym stylu boho i fryzurze na topielicę, zwieńczonej kapeluszem „wyścigi w Ascot”. Bo rzecz dzieje się w 1996 roku w Passy, czyli na hipodromie Longchamps, pewnie podczas Wielkiej Nagrody Paryża, gdyż strój panów na takie okazje (to właśnieclou dowcipu Lagerfelda) nie zmienił się od półtora stulecia…

d49lsho

Tak więc jestem zła i jest mi przykro, bo przecież „Czaru Chanel” nie wydała jakaś efemeryczna oficynka. A mogłoby się wydawać, że skoro książka ta czekała na polskie wydanie czterdzieści lat, to mogłaby poczekać jeszcze ze trzy godziny.

I już nie jestem do końca pewna, co tak naprawdę przeczytałam. Ile w tym Chanel, ile Moranda, ile rzetelnej pracy, a ile nonszalancji. No, i gdzie podziały się brakujące ilustracje. W notce na okładce jest ich „ponad siedemdziesiąt”, w tekście – pięćdziesiąt dziewięć. Nie mówcie mi, ze czepiam się szczegółów. Czuję się tak, jakby ktoś zjadł mi obiecany deser.

d49lsho
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d49lsho