Trwa ładowanie...
recenzja
08-02-2016 14:24

Na straży prawa, z odznaką czy bez

Na straży prawa, z odznaką czy bezŹródło: Inne
d682czd
d682czd

Znudziły nam się już zaklęcia miotane w quasi-średniowiecznych/renesansowych realiach i czarodzieje machający różdżkami w świecie identycznym jak nasz, tylko ukrytym za sprytnie zamaskowanymi portalami? Brandon Sanderson znalazł na to odpowiedź!

Oryginalną magię metali, funkcjonującą na planecie zwanej Scadrial, poznaliśmy już w trylogii, opowiadającej losy niezwykłej pary – Vin i Elenda. Historia się skończyła, ale przecież czas nie musi stać w miejscu; światy fantastyczne mogą ewoluować tak samo, jak ten, w którym my żyjemy – i na to właśnie postawił autor.

Od wydarzeń kończących „Bohatera wieków” minęło mniej więcej trzysta lat. Na Scadrialu zapanował wiek pary i elektryczności. Rzecz jasna, nie wszędzie postęp dociera tak samo prędko: całym dobrodziejstwem osiągnięć cywilizacji cieszą się duże miasta, zaś pogranicza, zwane Dziczą, to wypisz wymaluj ziemski Dziki Zachód, w którego spartańskich warunkach wciąż jeszcze nad prawem pisanym dominuje prawo pięści (w tym przypadku nie gołej, lecz uzbrojonej w broń palną, a często wspomożonej jedną ze zdolności allomantycznych czy feruchemicznych, lub ich kombinacją). I tak jak na Dzikim Zachodzie, proporcję tę próbują odwrócić ludzie odważni i sprawiedliwi. Nie noszą wprawdzie blaszanych gwiazd, ale czyż dużej wyobraźni trzeba, by je sobie na ich piersiach wyobrazić? Zwłaszcza, jeśli jeden z nich nosi imię Wayne i paraduje w nieodłącznym kapeluszu „z szerokim rondem, po bokach lekko wygiętym do góry”, który zdejmuje tylko wtedy, gdy dla potrzeb chwili potrzebuje wystąpić w innej roli (niech już nie obejrzę ani
jednego westernu, jeśli to nie hołd złożony przez autora najwspanialszemu w historii kina odtwórcy dobrych szeryfów!). Ale nie zobaczymy go w Dziczy. Przynajmniej nie od razu. Bo najważniejsza część historii rozgrywa się w mieście Elendel, do którego dotychczasowy towarzysz broni Wayne’a, lord Waxillium Ladrian, postanowił powrócić po prawie dwudziestu latach życia w surowych realiach rubieży. Na jego decyzję złożyły się dwa dramatyczne wydarzenia: bliska mu kobieta straciła życie w walce z perfidnym zbrodniarzem (a nie dość tego, po części on sam się do tego przyczynił, niedostatecznie przewidując posunięcia bandyty), on zaś został jedynym spadkobiercą rodowego majątku (co prawda mocno uszczuplonego przez ryzykowne posunięcia nieboszczyka wuja, niemniej jednak wymagającego jakiegoś nadzoru). A obowiązki lorda, cóż, w zasadzie wykluczają uganianie się z flintą za zbójami, bo to i prestiż, i konieczność zasiadania w rozmaitych radach, i obowiązkowe uczestnictwo w dziesiątkach mniej lub bardziej nudnych uczt i
balów… I do tego perspektywa poddania się narzuconej przez tradycję powinności poślubienia jednej z panien z towarzystwa, która nawet nie ukrywa, że dla niej ten związek będzie rodzajem transakcji handlowej, która wspomoże finansowo pustą kiesę rodu Ladrianów, w zamian wynosząc jej ród na odpowiednio wysoką pozycję. Wax, wciąż jeszcze pogrążony w smutku po śmierci Lessie, nawet woli taką szczerą umowę. Nie będzie mu jednak dane szybko sfinalizować obietnicy, bo gdy pierwszy raz spotka się z przyszłą narzeczoną w miejscu publicznym – dokładnie rzecz biorąc, na uczcie weselnej w jednym z arystokratycznych domów – zaraz rozstaną się na długo za sprawą zbirów, którzy już od jakiegoś czasu terroryzują okolicę, dokonując napadów na pociągi i porywając zakładników. A raczej zakładniczki. Jest więc oczywiste, że lordowskie powinności będą musiały ustąpić pierwszeństwa ważniejszej sprawie. Bo, jak powiada Wax, odznakę stróża prawa można zdjąć, „ale nigdy nie przestaje się jej nosić” (może się mylę, lecz czy podobnie
brzmiące słowa nie padły w którymś ze staromodnych westernów?). A wtedy dopiero się zacznie!

W ziemskim odpowiedniku tej opowieści mielibyśmy teraz serię błyskotliwych pościgów, oszałamiających forteli i wbijających w fotel pojedynków na broń palną. Na Scadrialu mamy to samo, z tą różnicą, że w sukurs walczącym (niestety, nie tylko tym, którzy stoją po stronie prawa) przychodzi magia.. Od czasów, gdy po świecie krążyli Z Mgły Zrodzeni, uległa pewnej ewolucji: wzrosła liczba dostępnych metali, są więc liczniejsze możliwości wykorzystania ich poprzez moce allomantyczne lub feruchemiczne. Ale coś za coś: ponieważ wraz z postępem doszło do niejakiego przemieszania się ras, zdolności te – przenoszone jak każda cecha genetyczna – uległy rozproszeniu w populacji. Niewielu jest Podwójnych, którzy potrafią zarówno spalać metal, jak i magazynować w nim pewne właściwości, a jeszcze mniej Podwójnych Złożonych, u których obie te zdolności dotyczą tego samego metalu. Wax i Wayne należą do tej pierwszej kategorii, Miles Stożywotów, z którym muszą się zmierzyć, do drugiej. Przebieg zmagań okaże się co najmniej
równie emocjonujący, jak tych, które przed trzystu laty doprowadziły do ukonstytuowania się świata w dzisiejszej postaci. Utrzymanie napięcia przyszło autorowi o tyle łatwiej, że udało mu się zmieścić akcję w objętości ponaddwukrotnie mniejszej, niż którejkolwiek części wcześniejszej trylogii. Co nie znaczy, że zabrakło miejsca na wątek damsko-męski, a przynajmniej na jego początek, bo coś nam w podświadomości podpowiada, że cała sprawa narzeczeństwa Waxa i Steris nie potoczy się tak gładko. Zwłaszcza, że mamy na horyzoncie bardzo ciekawą postać żeńską – lady Marasi, która pod pozą nieśmiałego kurczątka skrywa silny, błyskotliwy umysł i całkiem odważną duszę. A w odróżnieniu od swej ziemskiej prekursorki, pierwszej amerykańskiej prawniczki Arabelli Mansfield, która ukończywszy studia zajęła się nauczaniem i walką o emancypację kobiet, na serio zamierza praktykować „prawo karne i behawiorystykę kryminalną”, do czego okazja akurat się nadarza (i chyba nie ta jedna, wnioskując z ujawnionej już przez wydawcę
okładki „Cieni tożsamości”, na której bez wątpienia to właśnie Marasi stoi u boku Waxilliuma!).

Zamiast sążnistej, bardzo magicznej i bardzo dramatycznej historii o walce dobrych i złych mocy, w której ludzie – nawet tak potężni, jak Kelsier, Vin i Elend – są ledwie pionkami, mamy zwięzły, dynamiczny steampunkowy thriller kryminalny, doprawiony szczyptą magii i pokaźną dozą humoru. Czy to dobrze, czy to źle, niech już każdy w swoim czytelniczym sercu rozsądzi, nie zapominając, że umiejętność sprawnego poruszania się w różnych konwencjach literackich powinna być poczytana autorowi na plus. Tłumaczce również należy takowy przyznać, widać bowiem, że z każdym przekładanym tomem coraz lepiej sobie radzi ze stylem autora. Lektura jest w tym momencie czystą przyjemnością, a jedyne ujemne wrażenie, jakie po jej zakończeniu odczuwamy, to brak pod ręką kolejnej części cyklu (na którą musimy poczekać jeszcze prawie miesiąc).

d682czd
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d682czd