Trwa ładowanie...
recenzja
09-02-2015 09:58

Symfonia na dziewięć przypadków

Symfonia na dziewięć przypadkówŹródło: Inne
d42z0y8
d42z0y8

Po Atlasie chmur kolejna przeczytana przeze mnie powieść Davida Mitchella, czyli Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta, była kompletnym - choć pozytywnym - zaskoczeniem, jako rzecz z zupełnie innej literackiej parafii. Widmopis - powieść w dziewięciu częściach zdaje się natomiast być swoistym prologiem Atlasu chmur. Pozycje te łączy silne pokrewieństwo nie tylko pod względem formy, ale także wymowy. Bohaterowie kolejnych zawartych w Widmopisie historii stykają się ze sobą, co więcej, znacząco wpływają na swoje losy - więź jest więc tu silnejsza i bardziej bezpośrednia niż w późniejszym utworze, wsławionym niedawną ekranizacją, ale pojawia się także znamię w kształcie komety, łączące wszystkich protagonistów Atlasu chmur.

Można też spotkać na kartach Widmopisu w epizodycznych rolach pewne postaci, które w Atlasie wysuną się na pierwszy plan. Ba, sama kometa, dosłowna, nie symboliczna, odgrywa w tekście znaczącą rolę, spinając pierwszą i ostatnią opowieść w sposób dosłowny i złowrogi. Zwłaszcza w kontekście dość tajemniczego tytułu (w oryginale: Ghostwritten), każącego się permanentnie zastanawiać nad statusem bohaterów, bo wszystkie historie przedstawiane są w narracji pierwszoosobowej.

Mamy dzięki rozbiciu fabuły gwarancję różnorodności, zarówno charakterów, jak i samych historii, a co więcej - także miejsc akcji. Od Londynu przez Petersburg po Okinawę, Mitchell snuje swoją opowieść o ludziach pragnących spełnienia, pełnych pasji, spalających się w ogniu uczuć czy usychających z samotności. Niejako mimochodem, na marginesach, buduje traktat o mocy przypadku w skali mikro (zbieg okoliczności może komuś uratować życie, by potem ocalony zabił kogoś innego) oraz makro (spontaniczne kłamstwo w obronie nieznajomej wpłynie tu na losy całego świata w sposób wręcz niewyobrażalny). Obie warstwy Widmopisu fascynują.

Zarazem jednak czytelnik stykający się z tym debiutanckim utworem po zapoznaniu się z późniejszymi dziełami autora nie może nie zauważyć różnic warsztatowych. Na etapie Widmopisu Mitchell był już doskonałym stylistą i potrafił kreować intrygujących bohaterów oraz wyjątkowe fabuły, ale jeszcze za bardzo upajał się pisaniem. Brakowało mu tej oszczędności i precyzji, która tak wzmacnia wymowę Tysiąca jesieni... Stąd w Widmopisie trafiają się długie, sensualistyczne i oczywiście udane, ale niewiele wnoszące partie opisowe, w objętości, która znacznie wykracza poza niezbędną do budowania nastroju i w efekcie bywa nużąca. Surowsze cięcia w paru miejscach zdecydowanie by się tekstowi przysłużyły.

d42z0y8

A aktualnemu polskiemu wydaniu, wizualnie bardzo atrakcyjnemu (choć srebrne litery w tytule szybko się ścierają: w moim egzemplarzu, z którym nie robiłam nic poza odkładaniem po skończonej lekturze, nie ma już praktycznie połowy M), zdecydowanie przydałaby się korekta z prawdziwego zdarzenia, bo wykonano chyba tylko widmową.

Ilość literówek w tekście, i to takich poważnie zakłócających odbiór (np. mężczyźni permanentnie używają żeńskich końcówek fleksyjnych i odwrotnie), jest po prostu gigantyczna. Kiepska korekta zdarza się w książkach MAGa dosyć często, może z wyjątkiem Uczty Wyobraźni (choć ostatnio zgrzytałam zębami przy Echopraksji). W zasadzie pewne natężenie błędów nauczyłam się już, choć z wielkim trudem, akceptować, bo wydawnictwo dostarcza zdecydowanie najlepszą literaturę fantastyczną na rynku. Ale Widmopis był kroplą, która przepełniła czarę. Nie mogę obojętnie patrzeć na takie okaleczanie świetnej literatury, tym bardziej że za tę widmową korektę zapewne komuś realnie zapłacono.

Mimo wszystko jednak zdecydowanie warto sięgnąć po powieść w dziewięciu częściach. Mitchell to marka sama w sobie.

d42z0y8
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d42z0y8