Trwa ładowanie...
recenzja
28-11-2011 15:01

Po pysznej cukierni zostały okruchy

Po pysznej cukierni zostały okruchyŹródło: "__wlasne
d1brb7p
d1brb7p

Wszelkie sagi mają jedną (przynajmniej) cechę wspólną – prędzej czy później się kończą. Błogo było uważać, że tak być powinno i oddychać z ulgą po kolejnym nieudanym tomie, nie dostrzegając na okładce zapowiedzi tysięcznej, równie słabej części. Gutowska-Adamczyk pogląd ten zweryfikowała, sagę napisała przednią i nie pozostaje nic innego, jak zanieść się szlochem, że postanowiła ją tak szybko skończyć. Bo nawet gigantyczne, 500-stronnicowe wydania jej trzech książek nie zdołały zaspokoić apetytu, ani nawet wszystkich poruszonych tu wątków wyczerpać. Co więc stoi na przeszkodzie, żeby sagę kontynuować?

A wątków namnożyła autorka przez te 1500 stron masę. Wszystkie ciekawe, wszystkie ludzkie (i tu powinna znaleźć się wyliczanka banałów z wiarą, nadzieją, miłością i tym podobnymi na czele), jedne bardziej, inne mniej sprawnie pociągnięte, jeszcze inne najzwyczajniej niedokończone. I nie, nie satysfakcjonuje mnie zdanie ze strony ostatniej, że „nie wszystkie tajemnice dadzą się do końca rozwikłać”. Pewnie, że się dadzą, trzeba tylko czasu, zapału i konsekwencji. Tej ostatniej najwyraźniej zabrakło, przez co konstrukcja cała wyszła nieco chybiona. Nie tylko w kryminale bowiem zawieszona na ścianie strzelba musi wystrzelić. W Cukierni zaś od strzelb aż pełno, ale niektóre okazały się być co najwyżej na kapiszony.

Skoro o ostatniej stronie zaś mowa, to przyznać muszę, że to najgorsza, jaką w życiu widziałam. I mimo całej sympatii, jaką od pierwszego tomu darzę szczerze autorkę, to głośnego, niekontrolowanego prychnięcia nie dało się uniknąć. Gutowska-Adamczyk załatwiła to zdawkowo, byle jak, byle szybciej, byle wreszcie. Strasznym wykrętem (uwaga, spoiler!) o rożkach, od którego aż mdło się robi, od całkiem niezgrabnego zagajenia czytelnika, połaskotania go po podbródku, zanim machnie mu się the endem przed nosem. Podsumowanie to więc niedbałe, podobne notce na lodówce, przypiętej magnesem z margaryny w promocji.

Po wszystkich tych żalach i pretensjach przyszedł czas na to, co dobre. A dobre w tej książce jest niemal wszystko. Nie wiem, jak autorce się to udało, bo do powieści kobiecych (przez kobiety, do kobiet i o kobietach pisanych) czuję mocną, mimowolną niechęć. Gutowska-Adamczyk od pierwszego tomu tak wdzięczne poprowadziła jednak narrację, tak ładnie utkała nam te bohaterki, tak miłymi sercu akcentami tę powieść przyprószyła, że nawet i ja, zdeklarowany wróg powieści klasy B, musiałam jej w końcu przyklasnąć.

d1brb7p

Przede wszystkim urzeka to udane lawirowanie pomiędzy domami, rodzinami, wiekami. To przeplatanie ze sobą historii, zazębianie ich, czasem nieznośne komplikowanie (aż czytelnik się gubi i przestaje dociekać, kto w końcu, z kim i co), podane w sposób co najmniej przyzwoity – prosty, ciepły, ze sporą dawką słodyczy, choć i dramatów tutaj nie brakło. Jest więc wojna (najgorsza z możliwych), jest porwanie, jest śmierć, jest zdrada i jest Hitler. Jest też mord klasztorny, walka z Żydami, budowanie cukierni od zera, trudne wybory, rozstania, powroty. Trochę tu więc groźnie, trochę serialowo, trochę romansowo. Ale wszystko w wyważonych ilościach.

Technicznie też bez zarzutu, choć przecież zawsze tak było – na końcu kalendarium, indeks osób, drzewo genealogiczne. Ładne to i grzeczne, że tak nam autorka wszystko spieszy objaśniać, choć przyznam szczerze, że chyba mało komu chce się powieść kartkować i wszystkie detale skrzętnie wychwytywać. Ja trzy razy dałam się zresztą nabrać, bo czując pod palcami, że do szczęśliwego finału stron zostało przynajmniej pięćdziesiąt, brnęłam przez nie dzielnie, chcąc jeszcze i jeszcze. I trzy razy ni z tego, ni z owego, dopadał mnie napis Koniec części pierwszej/drugiej/trzeciej. Nie wiem więc, czy bardziej to praktyczne, czy wredne. W obu przypadkach to jednak komplement, bo mało kiedy udaje się autorowi rozzłościć czytelnika faktem, że pięćsetstronicowa księga dobiegła wreszcie końca.

Zachwalać autorki dłużej nie zamierzam. Nadmienić wystarczy, że saga to bardzo równa, a każdy tom powiela plusy i minusy swoich poprzedników, co w efekcie dość spójną daje całość. I tylko żal, że ten finał taki znienacka i taki od niechcenia, że tej wisienki na torcie (bądź co bądź, pożegnalnym) zabrakło. Że trafiło się zamiast niej jakieś zgniłe jabłko, które tak bardzo zaważyło na odbiorze całości.

Szymborska wie, czego nie robi się kotu. Gutowska-Adamczyk powinna popytać, czego nie robi się czytelnikom.**

d1brb7p
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1brb7p