Trwa ładowanie...
recenzja
26-04-2010 16:14

Nienasycona pieśń ambicji

Nienasycona pieśń ambicjiŹródło: Inne
d45kyol
d45kyol

Dom burz nie jest fabularną kontynuacją Wieków światła, choć rozgrywa się w tej samej, naeteryzowanej rzeczywistości. Akcja powieści rozpoczyna się w niemal wiek po opisanym wcześniej z takim rozmachem rewolucyjnym przełomie i obejmuje kolejne dwudziestolecie. Jeśli szukać wspólnego mianownika dla tych dwóch historii, poza samym światem, to jest nim niewątpliwie mistrzostwo stylistyczne, z jakim zostały spisane (i, co nie mniej ważne, przełożone na polski). Ian MacLeod, choć to niemal niemożliwe, stał się jeszcze bieglejszy we władaniu słowem, w trudnej i niewytłumaczalnej sztuce budowania nastroju i wywierania wrażenia za pomocą pozornie niewinnych słów. Dom burz wciąga od pierwszych zdań, być może również dlatego, że opisywane tym razem nadmorskie pejzaże zachodniego wybrzeża Anglii stanowią dla malarskiej wyobraźni autora zdecydowanie większe pole do popisu (acz prawdopodobnie mniejsze wyzwanie) niż szkicowane w Wiekach światła dzielnice robotniczej biedoty.

Choć koncepcja świata wydaje się pozbawiona uroku nowości, to jednak w rzeczywistości poznajemy go na nowo, bo z zupełnie innej perspektywy. Tym razem naszą główną przewodniczką jest bowiem przedstawicielka najwyższej kasty społecznej – arcycechmistrzyni Cechu Telegrafistów Alice Meynell. Paradoksalnie, choć pozornie posiada wszystko, poznajemy ją w chwili, gdy lęka się utracić to, co dla niej najcenniejsze. Jej jedyny syn Ralph cierpi na suchoty, zdrowia nie zdołała mu kupić za żadne pieniądze. Przywozi go zatem do zapomnianej nadmorskiej rezydencji swego Cechu – Invercombe. Jednak nie w dobroczynnym działaniu magicznie sterowanego klimatu pokłada ostatnią desperacką nadzieję. Udaje się po pomoc do pobliskiego Einfell, miejsca odosobnienia, w którym, nie niepokojeni w tych postępowych czasach przez nikogo, egzystują Odmieńcy, ofiary eteru, posiadający ponoć w miejsce utraconego człowieczeństwa niezwykłe zdolności. Tam jeden z jej dawnych kochanków, którego wykorzystała do swych celów, a następnie
przemieniła w potwora, zgadza się spełnić jej prośbę. Jednak konsekwencje tego posunięcia zachwieją całym misternym planem, który Alice skrupulatnie i bezwzględnie realizowała od lat, marząc o potędze i najwyższej władzy. Do precyzyjnego równania wkradnie się nieoczekiwana zmienna – miłość ocalonego Ralpha do prostej dziewczyny z nadmorskiej wioski, której Alice zaproponowała posadę pokojówki w Invercombe. A to zaledwie zawiązek opowieści o desperackim ratowaniu chwiejącego się domku z kart ambicji cechmistrzyni.

W tej wyrafinowanej wariacji na temat Makbeta, z wyemancypowaną i doskonale obywającą się bez mężczyzn i wyrzutów sumienia lady Makbet w roli głównej, MacLeod celowo pewne kwestie, w tym zwłaszcza dramatyczny determinizm, mocno przerysował. Poza tym można odnieść wrażenie, że poprzez równoległą realizację trzech głównych wątków, najciekawszy z nich, opisujący dzieje niezwykłego Odmieńca Klade’a, ucierpiał i jego potencjał nie został w pełni wykorzystany. Klade wygląda jak zwykły człowiek, ale postrzega świat jak Odmieniec, posiada niezwykłe zdolności, w każdym fragmencie rzeczywistości słyszy „pieśń” eteru. Wychowany przez Innych w Einfell, uważa się od zawsze za jednego z nich, nie do końca rozumie zasady funkcjonowania „zwykłego” świata, bo nie wszystko da się wyczytać w gazetach. Aż pewnego dnia spogląda w lustro i odkrywa, że brak mu podstawowego wyróżnika Wybrańców (tak ofiary eteru same siebie nazywają) – nie jest zdeformowany fizycznie, w widoczny sposób naznaczony przez eter. Czy więc w ogóle
gdziekolwiek przynależy?
Patrząc jego oczami, odkrywamy kolejną warstwę rzeczywistości. I moc istniejących w niej podziałów, tak wielką, że egzystencja „pomiędzy”, niemożność jednoznacznej samoidentyfikacji, staje się w odmienionej Anglii najgorszą torturą.

Jakby tego było mało, autor rzuca bohaterów na fronty swojej wersji Wojny Secesyjnej, którą w Anglii toczy postępowy Wschód z utrzymującym pańszczyznę Zachodem. Stwarza to ciekawe możliwości rozwoju fabuły, w pewnym stopniu uprawdopodobnia splot niezwykłych zbiegów okoliczności, niezbędnych dla dramatycznej kulminacji i niezwykłego ponownego przetasowania dziejowych kart. Kluczowy jest tu niestety zwrot „w pewnym stopniu” – bo jednak nie wszystko da się wziąć na wiarę i usprawiedliwić deterministyczną konwencją. Wydaje się, że MacLeod chciał napisać o zbyt wielu istotnych kwestiach równocześnie, a gdy okazało się, że nie wszystko da się płynnie połączyć, było już za późno. Trzeba było albo na siłę skleić nieprzystające elementy, albo zniszczyć całą konstrukcję. W efekcie Dom burz ma nieco chwiejne fundamenty, ale bardzo dobrze, że mimo wszystko stoi. Zaiste imponująca fasada stylu wyrównuje wiele konstrukcyjnych niedoróbek, niewidocznych na pierwszy rzut oka.

d45kyol
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d45kyol