Norman Davies ma w Polsce taką pozycję, że aż dziw bierze, iż nie noszą go jeszcze po Warszawie i Krakowie w lektyce, sypiąc przed nim płatki róż. Zakompleksione Zachodem polskie elity z nieprawdopodobną przyjemnością wsłuchują się w tezy lansowane przez walijskiego profesora, zbieżne zresztą ze słynnymi „dwoma płucami Europy” z nauczania Jana Pawła II – nasz kontynent nie kończy się, a i nie zaczyna na Łabie czy Odrze, lecz najwcześniej na Uralu, jeśli nie we Władywostoku. W okresie przedakcesyjnym do struktur Unii Europejskiej bezustannie słyszałem jęczenie o „wstąpieniu” i „powrocie” do Europy, co było nieprzyjemną perswazją językową – owszem, urodziłem się za żelazną kurtyną, ale jakoś nie pamiętam, żebym się z całym krajem gdzieś przemieszczał. A i kultura, którą nasiąkłem, różni się znacznie od indyjskiej, a niewiele od, dajmy na to, hiszpańskiej. Nic więc dziwnego, że gdy pojawił się facet z Zachodu, mitycznej ziemi obiecanej, po najlepszych uniwersytetach, z ogromnym autorytetem naukowym i
poinformował Polaków i ich sąsiadów, że nie mają się czego wstydzić, a ich wkład w kulturę kontynentu jest może nie równoważny, ale na pewno istotny i nie ma czego się wstydzić, stał się bożyszczem inteligencji, w czym zresztą pomogła mu wrodzona otwartość i przyjemne usposobienie. Uwielbienie jest tak wielkie, że na przykład Boże igrzysko jest na liście książek, które powinien znać każdy polski licealista. A syntezy polskiego historyka tam nie ma. I chyba słusznie, bo jakoś polscy historycy gardzą wizjami całościowymi, zaś prace śp. Jerzego Topolskiego z całym szacunkiem dla warsztatu, są ciężkostrawne dla osób z tytułem magistra historii.
Tu dochodzimy do najważniejszej z cech, wyróżniających pisanie Normana Daviesa - jest to świetne, eseistyczne pióro. Kultywuje on brytyjskie tradycje historycznego pisania do rzeczy, ale w sposób bardziej literacki, czym różni się od swoich kontynentalnych kolegów po fachu, którzy piszą historię w sposób męcząco nudny, choć na pewno nieskończenie bardziej precyzyjny i „naukowy”, cokolwiek to znaczy w tej dziedzinie, będącej jednak w dużym stopniu opartej na narracjach. Dość powiedzieć, że Europa: między Wschodem a Zachodem to lektura na dwa wieczory, mimo pozornie niemałych gabarytów. Książka ta jest w znacznym stopniu odpryskiem, czy raczej uzupełnieniem monumentu Europa. W zawartych tu esejach Davies dookreśla i wyostrza pewne tezy ze swego największego dzieła, czemu sprzyja forma – książka jest bowiem zbiorem esejów i zapisów wykładów, wygłaszanych przy różnych okazjach i w różnych miejscach. Czytając, początkowo miałem wrażenie przypadkowego doboru – jakiż sens ma bowiem umieszczenie eseju o
pochodzeniu idei Europy obok krótkiej historii Magdalen Collage. Wrażenie to szybko jednak minęło, autor wyłożył jasno najważniejsze tezy dotyczące Europy i europejskości: ideologie, granice kontynentalne i światowe (tak, Australia to również Europa), składniki kulturowe, które przenikając się, stworzyły tkankę naszej cywilizacji. Jednym z najbardziej imponujących fragmentów jest esej wspomnieniowy Historia, język i literatura, w którym Davies opowiada o swoich sukcesach i porażkach w naukach języków. Uderzył mnie on nie tyle ze względu na imponujące zdolności lingwistycznych Walijczyka, lecz pewną na pozór banalną myślą, która legła u podstaw jego trudu – nigdy nie poznasz do końca historii Europy, jeśli nie zaczniesz mówić jej językami. Sam Davies wielokrotnie – również w tej książce – wspominał swoje zaskoczenie, gdy poznał w oryginale literaturę polską, dziwiąc się, że dzieła tak doskonałe są tak mało znane.
Ogólnie jednak Europa: między Wschodem i Zachodem jest książkś, której nieznajomość nie wpływa zasadniczo na stosunki z Normanem Daviesem. Przeznaczona jest bardziej dla osób mniemających do tej pory przyjemności zapoznania się z Europą, stanowi bowiem skrótowy zapis wizji autora. Ci, którzy z opus magnum Daviesa się już zaprzyjaźnili, otrzymali skrót idei europejskich, z silnym zaakcentowaniem „wielkich nieobecnych” wielu syntez: Europy Środkowej, judaizmu, kultury islamu, wpływu kolonii na metropolie. Fajnie się to czyta, bez dwóch zdań, ale przymusu nie ma.